Moja proza: Trójkąty nie są dla młodych ludzi (dokończenie)

            Nad samą rzeczką rozpościerał się kawałek piaszczystej plaży. Po posiłku dziewczyny wzięły koc i poszły się opalać, a ja przyszykowałem sobie wędkę. Ruszyłem w górę rzeki szukając odpowiedniego miejsca. Tu i ówdzie zatrzymałem się, zarzuciłem przynętę, ale nic nie brało. Wróciłem głodny, zmęczony i z pustymi rękami. Dziewczyny już krzątały się przy obiedzie.

             Gdzie ryby? – zawołała Malwina wesoło i dłonią odgarnęła włosy do tyłu. Wyprężyła się przy tym ruchu na moment, przez co piersi, upchnięte w staniku, uniosły się ukazując swój pełny kształt.

             Darowałem im życie – odrzekłam równie wesoło i zaraz przerzuciłem oczy na Lilkę, która męczyła się przy otwieraniu konserwy.

             Aleś się spiekła – dotknąłem jej ramienia najdelikatniej jak tylko potrafiłem.

             Aj, boli... – odsunęła ramię – Zobacz jak Malwinę wzięło. Żeby mnie tak, cholera...

            Wyjąłem jej z rąk konserwę i nóż do otwierania i popatrzyłem na ciało Malwiny. Faktycznie opalona była na ciemny brąz, bez śladu niezdrowej czerwieni. Malwina zarumieniła się, przez co policzki zabarwiły jej się na kolor cegły. Potem wyprostowała się i obróciła z gracją prezentując swą opaleniznę.

            Patrzyłem na nią jak urzeczony.

             Co z ta konserwą? – zniecierpliwiła się Lilka.

            Po obiedzie pobiegliśmy na plażę. Dziewczyny rozpostarły koc i ułożyły się na nim. Z lewej strony, obok Lilki, było wolne miejsce, lecz ja wcisnąłem się w środek, pomiędzy Lilkę i Malwinę. Lilce nie bardzo się to spodobało.

             Musisz się tak rozpychać? – burknęła ponuro.

            Leżeliśmy już z kwadrans może, gdy nagle coś, jakby muśnięcie lekkie w prawą piętę, wyrwało mnie z odrętwienia. Dotknęło i cofnęło się. I znowu, ale za drugim razem nie uciekło. Pozostało bez ruchu przylegając do mojej pięty. Robak nie robak, pomyślałem sobie, poruszę piętą, to może ucieknie. Poruszyłem i zaraz zorientowałem się, że to coś większego niż żyjątko, a mianowicie lewa noga Malwiny. Prąd mnie przeszedł, od tej pięty właśnie aż po czubek głowy. Wydawało mi się, że drgnąłem nawet, ale było to jedynie złudzenie, bo inaczej Lilka musiała by zauważyć. A ona, jakby nigdy nic, przeglądała jakieś ilustrowane czasopismo. 

            Zerknąłem na Malwinę. Prawą ręką rysowała tajemnicze znaki na piasku i uśmiechała się leciutko. Zrozumiałem, że nie do znaków się uśmiecha, choć na znaki patrzy. Przesunąłem swoja nogę nieco w prawo i nasze łydki zetknęły się, przywarły do siebie. Nie cofnęła swojej. Zmieniła tylko pozycję głowy. Oparła ją na skrzyżowanych ramionach, twarzą do dołu i zamarła w bezruchu. Leżeliśmy tak w trójkę, obok siebie, plecami do słońca, nieruchomo. Słońce smagało promieniami nasze ciała bezlitośnie, a my leżeliśmy i leżeliśmy.

             Idę popływać – powiedziałem wreszcie i poruszyłem się.

             Ja też – zerwała się Malwina.

             Chodź Lilka, ochłodzisz się.

            Chwyciłem ją za rękę, pociągnąłem, chcąc pomóc wstać, ale zabrała ją z powrotem.

             Nie chce mi się – powiedziała marszcząc brwi, wpatrzona bez przerwy w gazetę.

            Słońce miało się ku zachodowi. Promienie padały bardziej ukośnie, cienie wydłużyły się. O zachodzie często można ujrzeć Elwirę w otwartym oknie jej mieszkania na drugim piętrze. Zobaczę ja jeszcze nie raz, przechodząc obok. Zobaczę ją, wiem to, bo nie zdołam się powstrzymać, aby nie spojrzeć w górę będąc świadomym, że ona tam jest. Będzie palić papierosa siedząc na parapecie w cienkim szlafroku w duże, zielone liście na granatowym tle. Prawdopodobnie dopiero co po kąpieli, bo końce włosów wilgotne. Szlafrok cieniutki, ale nie przezroczysty, o nie, inaczej nie wysiadywałaby w oknie. Pod spodem ciało nagie z pewnością, pręży się pod cienką materią. Tkanina ulega jego kształtom, układa się zgodnie z ich linią, w niektórych miejscach przylega, obejmuje ciasno. Wiem o tym, dlatego nie omieszkam spojrzeć w górę, przechodząc. Nasze spojrzenia spotkają się.

             Dzień dobry – powiem niezbyt głośno.

            Jej odpowiedź będzie jak tchnienie wiatru, a potem uśmiechnie się. Ale jak się uśmiechnie – tak, że zapomnę o oddechu. A w spojrzeniu przejmującym jakby ukryte zaproszenie: wejdź proszę, drzwi otwarte, wejdź... Lecz nie wejdę, zniknę w drzwiach mojego mieszkania. Nie zdołam się przemóc, aby wspiąć się piętro wyżej i nacisnąć klamkę tamtych drzwi. Nigdy do tego nie dojdzie, nie ośmielę się, wiem o tym doskonale, ale ta świadomość zamiast mnie przygnębiać, dodaje – o dziwo – otuchy...

            Woda była wspaniała. Zanurkowałem od razu, do samego dna. Poczułem miły chłód rozchodzący się po całym ciele i szmer w uszach. Potem odbicie i w górę, na powierzchnię. Dostrzegam Malwinę jakieś trzy metry dalej. Nurkuję więc jeszcze raz, podpływam do niej, chwytam za kostki nóg i wciągam w głębię. Słyszę pisk jak z zaświatów, powietrza brakuje, ale oto jestem już na wierzchu. Obok wynurza się Malwina. Wystraszona nieco, ale śmieje się. Zerknąłem na Lilkę. Podniosła się i demonstracyjnie usiadła plecami do nas. Sposępniałem trochę. Zrobiło mi się przykro, a i żal nieco Lilki... 

            Nagle woda się rozprysła i nim zdążyłem się zorientować Malwina skoczyła i naparła na mnie całym swym ciężarem. Wepchnęła mnie pod wodę, ale zdążyłem chwycić ją wpół i wciągnąć za sobą. Dłoń bezwstydna skorzystała z okazji i w zamęcie przesunęła się po ciele Malwiny – biodra, potem brzuch, wgłębienie pępka i piersi drgające, twarde jak nadmuchane baloniki... I już na powierzchni. Popływaliśmy jeszcze trochę i wróciliśmy na plażę. Lilka rozwiązywała krzyżówkę. Nie zareagowała nawet, gdy przytknąłem jej wilgotną, zimną rękę do rozpalonych pleców.

            Wieczorem Malwina poszła się myć, a Lilka buszowała w namiocie. Ja – półleżąc w trawie przed namiotem – wsłuchiwałem się w szumiący po drugiej stronie las. W pewnej chwili Lilka odchyliła płachtę zasłaniającą wejście do namiotu i wyjrzała na zewnątrz. Popatrzyła na mnie jakby chciała coś powiedzieć, ale zrezygnowała widocznie, bo zaraz zniknęła we wnętrzu. Długo tak siedziałem pod gołym niebem. Malwina wróciła, słyszałem przez jakiś czas paplaninę w środku, potem ucichło wszystko. Siedziałem i siedziałem, lecz Lilka nie wyszła tej nocy.

            Obudziła mnie cisza. Otworzyłem oczy i było cicho. I bardzo gorąco. Podniosłem się i spróbowałem wyczołgać się z namiotu. Po drodze niechcący potrąciłem Lilkę, która podniosła głowę. Na zewnątrz słońce było już dość wysoko nad horyzontem. Jego promienie kłuły jak niewidzialne igiełki – już teraz, tak wcześnie. I ani tchnienia wiatru, nic. Cząsteczki powietrza jakby zastygły w bezruchu i miało się wrażenie, że - aby przedostać się przez nie- trzeba rozgarnąć je rękoma. Nie szumiał więc bór za rzeką i stąd ta cisza. Przeciągnąłem się, ziewnąłem i skoczyłem do rzeki. Woda nie zdążyła się jeszcze nagrzać i orzeźwiła mnie momentalnie. Dała radość i siłę w mięśniach.

            Gdy wróciłem, dziewczyny już się krzątały. Malwina kroiła chleb a Lilka pakowała plecak. Potem śniadanie, zwijanie namiotu, upychanie wszystkiego... Za jakąś godzinę niespełna staliśmy na żwirowanym poboczu asfaltowej drogi. Wtedy mieliśmy szczęście. Zatrzymał się biały ford transit należący do jakiejś spółki z ograniczoną odpowiedzialnością. Jechaliśmy nie dłużej niż pół godziny. Na jednym ze skrzyżowań kierowca, młody chłop, zatrzymał wóz. Z żalem popatrzył na dziewczyny, do Lilki się uśmiechnął (widać przepadał za blondynkami), westchnął i bezradnie rozłożył ręce. Chętnie by jeszcze podrzucił kawałek (tu spojrzał na Lilkę, która spłoniła się nieco), ale goni go czas – jest przecież w pracy. Szkoda, że czasu nie da się zatrzymać, więc skoro już biegnie nieprzerwanie, to trudno. Ford zawarczał, skręcił w prawo i zniknął gdzieś daleko w gęstej zawiesinie powietrza. A my prosto, obładowani – przed siebie.

            Szliśmy koło godziny. Potem zatrzymała się ciężarówka. I znowu pół godziny jazdy w brzęku drgających szyb, smrodzie smaru, pod topniejącą w słońcu blachą szoferki. Ten od ciężarówki też zbaczał z trasy. Zatrzymał się przy piaszczystej drodze, która nieco dalej wrzynała się w las. Wysadził nas i oto idziemy w słońcu, brzegiem czarnej szosy, już dłużej, wiele dłużej niż godzinę i - jeśli nic się nie zmieni - dalej będziemy zdani tylko na własne nogi. Po prawej stronie łąki, a w dali las. Jak okiem sięgnąć las się rozciąga. Po lewej stronie pola. I nigdzie żywej duszy, bo południe przecież, więc cienia każdy szuka.

            Samochody tylko warczą, przejeżdżając od czasu do czasu. Ale nie chce im się zatrzymywać. Za dużo wysiłku to kosztuje przy takim upale. Słońce – kula gorąca, ognista – wdarło się na najwyższy punkt sklepienia niebieskiego, nie wytrzymało swego własnego żaru, pękło i rozlało się po całym niebie rozpaloną lawą. I teraz własnego cienia nawet już nie widzisz, bo chowa ci się pod nogami. A oczu nie uchronisz przed igiełkami promieni, nawet wtedy, gdy patrzysz w ziemię – jakimś cudem wdzierają się i rażą swym żądłem.

             Filip, zaczekaj... – słyszę z tyłu. To Malwina.

            Zatrzymuję się, ocieram pot z czoła i powoli odwracam do tyłu. Lilka siedzi na plecaku. Zdjęła go, rzuciła na ziemię i rozklapła się na nim. Nogi szeroko rozstawione, jak u chłopa po skoszeniu łanu zboża, łokcie na udach, głowa nisko zwieszona, oddycha ciężko. Twarzy nie widać, bo zasłonięta włosami, które rozpierzchły się po niej gęstym woalem.

             Co się stało?

             Mówi, że już nie może.

            Zdejmuję plecak, rzucam na ziemię – och, co za ulga. Klękam koło Lilki, biorę ja za rękę, ale zabiera mi ją.

             Co jest? Lilka?

            Odgarnęła włosy do tyłu, spojrzała na mnie jednym błyskiem niebieskich oczu. Twarz miała spoconą i przykurzoną nieco. Czerwoną od gorąca i wysiłku.

             Nie idę dalej – powiedziała z determinacją.

             Co ci przyszło do głowy, dlaczego?

             Nie mogę już. I nie chcę.

            Spojrzałem na Malwinę zdziwiony. Stała obok zamyślona. Na moje spojrzenie uciekła z oczyma gdzieś w bok. Zdziwiłem się jeszcze bardziej.

             Nie wygłupiaj się, Lilka. Jeszcze tylko kawałek. O, do tamtych zabudowań...

Przed nami szosa opadała łagodnie w dół, a potem - równie łagodnie - wznosiła się. Na szczycie wzniesienia, daleko, widziałem jakieś domki, jak pudełka od zapałek. Lilka milczała, obracając kamyk w dłoni.

 Lilka!

 Nie idę – bąknęła pod nosem.

Malwina także usiadła. Na swoim plecaku, twarzą do jezdni. Pochyliła się, oparła piersią o kolana, dłonią zbierała żwir i cienkim strumyczkiem sypała sobie na stopę.

 Nie będziemy przecież tak w tym słońcu na miłość boską... Tam sobie odpoczniemy – machnąłem ręką w kierunku, w którym szliśmy.

Lilka nie odezwała i w dalszym ciągu obracała kamyk w palcach, a Malwina sypała piasek na stopę wąską strużką.

 No... Słyszysz?

 Nieee! – powtórzyła z uporem, dziwnie załamującym się głosem.

 Szlag by to trafił! – zdenerwowałem się.

Wstałem i wyjąłem papierosy z kieszonki plecaka. Zapaliłem. Z Lilką zaczęło się dziać coś dziwnego. Plecy wygięte w łuk poczęły drgać. Drgały coraz mocniej. Odrzuciła kamyk i dłońmi zakryła twarz, która i tak była zasłonięta włosami. Po chwili ujrzałem na prawej ręce, trochę poniżej przegubu, bezbarwną kropelkę. Chwilę trwała w bezruchu, a potem w okamgnieniu stoczyła się do samego łokcia.

Rozłożyłem bezradnie ręce – tylko tego mi teraz brakowało.

Malwina patrzyła w dół, w dalszym ciągu przesypywała piasek i zdawała się być całkowicie pochłonięta tym zajęciem.

Nagle głośny szloch wydarł się z piersi Lilki. Malwina drgnęła i na chwilę zastygła nieruchomo, a potem podniosła się. Lilka zaś w rozpaczliwym zrywie chwyciła plecak i zarzuciwszy go na lewe ramię pobiegła na druga stronę ulicy. Usłyszałem pisk opon – to zielone Volvo. Za kierownicą siedział jakiś facet i nikt poza nim w środku.

 Lilka zaczekaj! – wrzasnąłem i chciałem pobiec za nią, gdy wtem ogromna ciężarówka z przyczepą przemknęła mi przed samym nosem.

Widziałem później jak zatrzaskuje drzwi w zielonym wozie, usłyszałem silnik zwiększający obroty i samochód ruszył ostro do przodu. Stałem oniemiały i patrzyłem, dopóki nie zniknął za wzniesieniem. Właściwie dopiero wtedy zrozumiałem, co się stało. Rzuciłem okiem na miejsce, gdzie przed chwilą dosłownie siedziała Lilka, jakby zdziwiony, że jej tam nie ma. Potem przeniosłem powoli wzrok na Malwinę. Stała nieruchomo, też oszołomiona nieco, z błyszczącymi oczyma, ale jednak spokojna. Zarzuciłem sobie bagaż na plecy, a ona ciągle jak kamień z tym swoim płonącym wzrokiem.

 Chodźmy – powiedziałem cicho.

Za chwilę sunęliśmy obok siebie powoli, krok za krokiem, w stronę dalekich zabudowań.

Nim zaczęło zmierzchać, staliśmy nad brzegiem niewielkiego jeziora, wśród szumiących olch. Wokół spokój i ani śladu człowieka. Jedynie po prawej stronie, gdzie jezioro wrzynało się w ląd szeroką zatoką, jakieś trzysta metrów w linii prostej na rozległej plaży błyszczącej złociście w promieniach zachodzącego słońca, kłębiło się mrowie ludzi. Na środku jeziora zaś cięła powierzchnię wody niewielka żaglówka. Działo się to wszystko jednak daleko od nas, jakby w innym świecie oddzielonym szklaną taflą. Patrzyłem więc jak na obrazy z barwnego filmu ciesząc się, że tutaj tylko szum olch, zarośla i łopot ptasich skrzydeł.

Trawiasta skarpa, na której miał stanąć namiot, opadała łagodnie w dół, ku wodzie. Tam gdzie kończyła się trawa, zaczynał się żółciutki piasek, wilgotny od omywających go łagodnie, pluszczących fal. Chociaż słońce wisiało już nad horyzontem, ciągle było upalnie, niewiele bowiem chłodu dawał delikatny wietrzyk, którym tchnęło jezioro.

Gdy namiot był już gotowy, a plecaki rozpakowane, wszedłem powoli do wody. Szedłem przed siebie, aż pogrążyłem się prawie po pierś. Wtedy zatrzymałem się i w zamyśleniu patrzyłem hen przed siebie, na pomarszczoną i połyskującą złocistymi refleksami taflę wody, która powoli zaczęła przekształcać się w leniwy nurt rzeki płynącej za naszym miastem. Z nurtu owego wynurzyła się raptem parę zaledwie metrów przede mną Elwira. W błękitnym kostiumie bikini, zaledwie cokolwiek osłaniającym. Włosy, rude włosy, mokre, lepią się do szyi i ramion, zaś na skórze mienią się w słońcu tęczowymi barwami kropelki wody. 

Potrząsnęła głową, odrzuciła do tyłu bicze mokrych włosów, popatrzyła na mnie i uśmiechnęła się, uśmiechnęła się po swojemu. Ten uśmiech zaś jest jak syreni śpiew, tak że wszystko zaczyna rwać się ku niej. I tylko podejść powoli, położyć dłonie na jej ramionach i niech się dzieje co chce. Ale nie podejdę, wiadomo, że nie podejdę. Jest jakaś siła, która mi wzbrania. Uśmiecham się tylko leciutko i kto wie, czy nawet zauważyła ten uśmiech nikły. Uśmiecham się i patrzę – o dziwo, już bez żalu - jak kładzie się leniwie na wodzie na wznak, wynurzając swe ciało, prawie obnażone, odpływa, niesiona prądem rzeki machając mi powoli ręką, jakby żegnając się...

Plusk rozbryzgiwanej wody sprawia, że obraz rozwiewa się jak mgiełka i wracam do rzeczywistości. To Malwina. Biegnie rozpryskując wodę i śmiejąc się perliście. W swoim barwnym kostiumie, z rozpuszczonymi włosami falującymi na wietrze. Jest już w wodzie po pas i tam zatrzymuje się. Nurkuję więc do samego dna, pełznę po piasku aż do jej stóp, przesuwam dłonie po łydkach, udach, wyżej, sięgam już piersi, wynurzając się jednocześnie. Dotykam dłońmi jej ramion, przyciągam do siebie śniadoskórą Malwinę, całuję w usta i czuję, że oddaje pocałunek. Wędruję palcami po jej plecach i czuję dreszcz przenikający jej ciało. Całuję jej ramiona, drżące piersi, brzuch, aż wreszcie chwytam ją na ręce, unoszę i wychodzimy z wody, w kierunku namiotu. A wokół pustka i cisza. Tylko szum olch i plusk fal omywających brzeg.


Tu znajdziesz pierwszą część:
Część pierwsza

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Mamy miliardy z UE na KPO, a zwolennicy PiS i polexitu niezadowoleni

Im bardziej ludzie PiS angażują się w obronę ludzi, którym już postawiono zarzuty, tym bardziej PiS przypomina zorganizowaną grupę przestępczą

Szef PiS bardzo się objadł i miał surrealistyczne wizje. Kto wie, czy Jarosław Kaczyński nie wchłonął substancji sprawiających, że czarne zamienia się w białe, a białe – w czarne