Moja proza: Nie ujdziesz mi (cz. 4)

Następnego dnia Miś o mało nie spóźnił się do biura. W ogóle czuł się nie najlepiej. Siedział w tych swoich papierach do późna w nocy, wstał więc z bólem głowy, a do tego jeszcze ta pogoda – niebo zaciągnęło się równomiernie ciemnymi chmurami, siąpił deszcz i dmuchał chłodny wiatr.

Jednakże humor dopisywał mu jak nigdy dotąd, czym wprawił swoją żonę – Helenę Miś – w prawdziwe zdumienie. Wszak po przebudzeniu poskarżył się, że jest zupełnie rozbity i boli go głowa. Popatrzył z apatią na pokryte wilgocią szyby, opadł na poduszkę, wlepił zionące beznadzieją oczy w sufit, poleżał dłuższą chwilę, potem zwlókł się z pościeli, stękając boleśnie. Tak zaczął swój dzień. I to było normalne z punktu widzenia Misiowej. Swojskie – dawało poczucie bezpieczeństwa, a przynajmniej nie wróżyło niczego złego.

Ale oto zgarbiony Miś, mrucząc coś pod nosem, czy może pojękując, wczłapał się do łazienki. I po chwili… Misiowa z kromką chleba, którą właśnie smarowała masłem, w jednej ręce i nożem w drugiej wyjrzała z kuchni do przedpokoju nie wierząc uszom. Tu przekonała się, że z całą pewnością nie padła ofiarą wrednego oszustwa własnego narządu słuchu. Miś – bez wątpienia on, bo Stefan spał jeszcze w swoim pokoju – gwizdał w łazience. Goląc się, wygwizdywał wesoło jakąś zaimprowizowaną nieudolnie melodię.

Misiowa była zaniepokojona i nie wiedziała, skąd się brało to jej uczucie. Posmarowała chleb, wsłuchując się w szum wody i dziarskie prychanie dobiegające z łazienki. Nalała w kubek mleka, położyła na stole pastylkę przeciwbólową. Gdy Miś – rześki i pełen życia – wparował do kuchni, popatrzyła na niego uważnie.

- Przeszło ci? – spytała z nadzieją.

- A gdzie tam… Boli, cholera.

Rozejrzał się po kuchni, wrzucił pastylkę do gardła, popił mlekiem, skrzywił się i odstawił kubek na bok.

- Nie chcę mleka, zrób mi kawy – powiedział stanowczo.

Misiową przeszedł dreszcz. Podeszła do męża, położyła mu dłoń na czole. Czoło było chłodne. Spojrzał na nią zdziwiony nieco. Wzruszyła ramionami. Zabrała się do parzenia kawy.

Śniadanie zjadł w pośpiechu. Kawą sparzył sobie usta. Misiowa wyszła za nim do przedpokoju. Tam czekała na nią nowa niespodzianka – nie musiała przypominać mu o zabraniu parasola.

- Będę jak zwykle – powiedział na pożegnanie.

- A ten bałagan? – ruchem głowy wskazała drzwi do pokoju.

- Nie ruszaj nic, sam dzisiaj sprzątnę.

Została sama, skołowana nieco, z gonitwą myśli w głowie.

Do biura wpadł jak bomba. Blondyn i Ruda podskoczyli na swoich krzesłach trochę wystraszeni, bo tak wpadał do tego pokoju tylko Ćwiek, kierownik, którego bali się jak ognia. Lecz ujrzeli Misia i łypnęli oczyma ku sobie zdezorientowani.

- Dzień dobry! Ale leje – przywitał ich głośniej niż zwykle.

Wybąkali odpowiedź i przyglądali mu się z ciekawością.

Powiesił płaszcz, czapkę, otworzył parasol. Rozejrzał się, gdzie by go postawić, aby wysechł, i wybrał miejsce pod oknem.

- Jak leci? – uśmiechnął się do Rudej.

Odpowiedziała nieśmiałym uśmiechem.

- Tak, jak na dworze, czyli równo. Ćwiek o pana pytał.

Miś wpierw zdziwił się, potem wzruszył ramionami.

- Kontrola obecności, jak zwykle – zerknął na zegarek, była ósma. – Nie powiedział, co chce?

- Nie, pytał tylko.

Wpadł Ćwiek. Też, jak bomba. Blondyn i Ruda podskoczyli ponownie i zaczęli grzebać z przejęciem w papierach. Ćwiek od razu wpił swoje małe źrenice w Misia, który wyprostował się i obciągnął nerwowo marynarkę.

- Jest pan – spojrzał na zegarek.

Miś zmieszał się.

- Dzień dobry, panie kierowniku – powiedział, skłoniwszy się lekko.

Jeszcze bardziej się zmieszał, słysząc swój drżący głos.

- Na szczęście nie spóźnił się pan. Na pańskie szczęście, oczywiście – mówił Ćwiek, zachwycony widokiem kurczącego się pod jego spojrzeniem Misia. – Ja, panie Miś, tyle lat przepracowałem i nigdy nie miałem ptaszka. Wie pan, o co mi chodzi?

To, co powiedział, było głupie i banalne, ale nie wyglądało na to, że zdaje sobie z tego sprawę. Zdał sobie natomiast sprawę Miś – najpierw zdziwił się, lecz raptem wypalił ni to z gruszki, ni z pietruszki:

- A ja, panie kierowniku, miałem, mam i da Bóg, będę miał ptaszka!

Blondyn i Ruda znieruchomieli, podnieśli głowy, popatrzyli na obydwóch, potem na siebie, podnieśli dłonie do ust i parsknęli śmiechem. Ćwiek przestąpił z nogi na nogę, brwi nastroszył jak sitowie, zmrużył oczy jeszcze bardziej i wycedził:

- Pan wiesz doskonale, panie Miś, że chodziło mi o ptaszka na liście obecności przy moim nazwisku.

Było to równie idiotyczne jak to, co powiedział poprzednio, ale nikt już się nie śmiał, gdyż w biurze powiało grozą.

- Tak… Nie… To znaczy, nie pomyślałem iii… Palnąłem głupstwo. Przepraszam, panie kierowniku – wybełkotał Miś.

Głos znów zaczął mu drżeć i spoglądał lękliwie, ale Ćwiek już nie był pewien, czy to jest ten normalny Miś – uległy i wystraszony - czy też przeobrażony, lecz zgrywający się na dawnego, i zaczął odczuwać niepokój, który nawiedził go wczoraj, podczas rozmowy z Władkiem. Jednak w swojej długiej karierze zawodowej nie z takich bojów biurowych wychodził obronną ręką, toteż i teraz zapanował nad sobą.

- Oczywiście wykonał pan wczoraj to, co poleciłem? – zmienił nagle front.

- Tak, panie kierowniku, w rzeczy samej.

- A powiedz mi pan, panie Miś… - Ćwiek zawiesił głos i sprężył się jak do skoku. – Dlaczegoś pan zabrał te papiery do domu?

To był cios! Zadany znienacka i z biegłością mistrza. Misia przeszedł mróz po kręgosłupie. Przypomniał sobie wczorajszy dzień, zadowoloną twarz Władka… Wściekł się i przeraził jednocześnie. A niech go szlag, cholernego szczeniaka. Krople potu wystąpiły mu na czoło.

- No… No jakże? A, a gdzie miałem zabrać? – wyjąkał ogłupiały zupełnie.

- Niech pan nie struga idioty, panie Miś – Ćwiek pociemniał jak sok buraczkowy zmieszany z atramentem, a dwie szparki oczu ledwo były widoczne spod najeżonych brwi. – Nie wiesz pan, gdzie odwozi się makulaturę?

- Wiem, tylko… Tylko była mi potrzebna.

- Makulatura była panu potrzebna! A do czegóż to, jeśli można wiedzieć?

- Nie mnie, tylko dla syna. Bo, wie pan, oni tam w szkole mają takie, wie pan, jakieś kółko plastyczne. I robią tam takie, wie pan, różne rzeczy. Ostatnio na przykład rzeźby. I do tych rzeźb potrzebują kupę papieru. Bo, wie pan, oni moczą ten papier w czymś takim… Gipsie, czy czymś tam, nie wiem za bardzo… No więc moczą i nakładają jeden na drugi. Nakładają, nakładają, tu więcej, tam mniej i wychodzi im rzeźba, wie pan… - Miś, choć jąkał się jeszcze trochę, doszedł już do siebie na tyle, że nie uciekał z oczyma i patrzył Ćwiekowi prosto w twarz.

Ćwiek uświadomił sobie nagle, że właściwie temat wyczerpał się do cna. Chciałby jeszcze o coś zapytać, dowiedzieć się więcej, ale – tak na dobrą sprawę – nie wiedział, o co. Misiowi, rzecz jasna, nie dowierzał, bo z zasady nie dowierzał nikomu. Tym bardziej, że Miś zachowywał się podejrzanie, wprawdzie w sobie właściwy sposób, ale jakoś inaczej, co z kolei syciło niepokój. A że nie dowierzał Misiowi, musiał uznać się za pokonanego i zadowolić się tym, co usłyszał. Miś, choć – jego zdaniem zupełne zero – wydał mu się gładką i śliską kulą, którą – ilekroć próbował ugryźć – wymykała mu się natychmiast.

- W porządku, panie Miś. Ale na drugi raz… - zamilkł na chwilę, bo zapomniał albo nie miał pomysłu na to, co ma Miś na drugi raz. – Bo ze mną nie ma żartów – dokończył złowieszczo.

Odwrócił się i wyszedł, a drzwi – o dziwo – zamknęły się za nim cicho, bez trzasku.

- O co mu chodziło? – spytał Blondyn prawie szeptem, unosząc tyłek z krzesła i wjeżdżając tułowiem na biurko.

Ruda uniosła zaciśnięte pięści na wysokość twarzy, potrząsała nimi, podskakiwała na krześle i omal nie piszczała z uciechy.

- Ale mu pan dał, panie Fredku – zaszczebiotała do Misia.

- Ciii… - Blondyn położył palec na ustach i wskazał głową drzwi.

Ruda uspokoiła się trochę.

- Tak jakoś wyszło – powiedział cicho Miś, uśmiechając się blado.

Wytarł chustką najpierw czoło, potem okulary i opadł ciężko na krzesło. Przez czas jakiś siedział oklapnięty, oddychając ciężko jak po wyczerpującej pracy. Raptem ocknął się, poderwał na nogi, jakby mu wróciła młodość.

- Cholera, całkiem zapomniałem. Przecież muszę do burmistrza – powiedział jakby do siebie mocnym, stanowczym głosem.

Ruda i Blondyn patrzyli za nim, znów zaskoczeni, dopóki nie znikł za drzwiami.

- A nie mówiłam? – podskoczyła Ruda. – Zupełnie fajny facet, tylko… Taki trochę dziwny. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Mamy miliardy z UE na KPO, a zwolennicy PiS i polexitu niezadowoleni

Im bardziej ludzie PiS angażują się w obronę ludzi, którym już postawiono zarzuty, tym bardziej PiS przypomina zorganizowaną grupę przestępczą

Szef PiS bardzo się objadł i miał surrealistyczne wizje. Kto wie, czy Jarosław Kaczyński nie wchłonął substancji sprawiających, że czarne zamienia się w białe, a białe – w czarne