Opowiastki z Mierzei przez Bosego Antka spisane – fragment książki
Waldka, którego z Morsem spotkali na plaży w Mikoszewie, Antek poznał podczas pobytu na Mierzei pod koniec września ubiegłego roku w dość nieoczekiwanych okolicznościach. Przyczynił się do tego dzik, których pełno na tym skrawku ziemi pomiędzy Zalewem Wiślanym a Zatoką Gdańską. Pewnego sztormowego wieczoru wybrali się z Morsem nad zatokę.
Mors miał swojego nissana w naprawie, więc pojechali autem Antka. Planowali zostawić je przy wjeździe na plażę, bo nie nadawało się do rajdów po niej. Ich celem było wybrzeże zatoki w Jantarze.
Było już ciemno, chociaż minęła zaledwie osiemnasta, co wynikało między innymi z nisko sunących po niebie ciemnych, skłębionych chmur. Jechaliśmy wolno, gawędząc sobie, jak zwykle zresztą. Jechaliśmy wolno także dlatego, że na Mierzei nie należy zbytnio przesadzać z prędkością ze względu na ogromną liczbę zwierzyny wszelakiej, mieszkającej w nadbrzeżnych lasach. W każdej chwili któryś z mieszkańców lasu mógł wyskoczyć na drogę wprost pod koła. Pół biedy, jeśli jest to drobna zwierzyna. Ale bezpośrednie spotkanie z danielem na przykład, których całe stada tutaj żyją, może skończyć się tragedią. Czworonogi te, skądinąd cudownej urody, mają ten brzydki, choć z ich punktu widzenia zupełnie zrozumiały zwyczaj, że – dostrzegłszy nagłą przeszkodę, na przykład jadące auto – wykonują przepiękny, trzeba przyznać, skok i nierzadko lądują na przedniej szybie pojazdu. Szyba rozpryskuje się, natomiast zwierzę, często najpierw kopytami, wpada do środka. W takiej sytuacji można mówić o szczęściu, jeżeli kierowca lub jego pasażer, ewentualnie obydwaj, odniosą ciężkie obrażenia. Bo zwykle taki wypadek kończy się śmiercią co najmniej jednego z nich.
Jechaliśmy zatem nie śpiesząc się. Dojechaliśmy w pobliże Skowronek, gdzie po lewej stronie rozciągają się trzcinowe pola na bagnach przy Zalewie Wiślanym. Trzciny, wysokie na półtora metra, porastają nawet część pobocza drogi. Nagle z trzcin wypada jakiś ciemny kształt i wali pędem wprost na nas. Wciskam hamulce i w tym samym momencie ogromny dzik z hukiem uderza w lewy błotnik auta. Zwierzę odbija się i z powrotem wpada w trzciny. Drżącą z emocji ręką otwieram drzwi auta.
– Poczekaj – powstrzymuje mnie Mors. – Nie ma nic bardziej niebezpiecznego niż ranny odyniec.
Czekamy chwilę w aucie i nasłuchujemy. Wokół cisza i spokój, nie licząc szumu wiatru i odgłosu wzburzonego morza..
– Jak się da, to odjedźmy kawałek – proponuje Mors.
Odpalam silnik i ruszamy. Wzdycham ciężko, bo coś obciera przy kole, ale – na szczęście – coraz mniej. Odjeżdżamy na jakieś dwieście metrów, znajduję miejsce do zaparkowania i zatrzymujemy się. Wychodzimy na zewnątrz, oglądamy uszkodzenia – lewy błotnik do wymiany, lampa potłuczona, ale świeci, zderzak też do wymiany i... brakuje tablicy rejestracyjnej. Znaleźliśmy ją później w miejscu zderzenia.
– Wracamy do domu – zarządza Mors. – Pechowo się zaczęło, więc nie mamy czego szukać nad morzem.
Przygnębieni zawracamy. Jechaliśmy powoli, rozglądając się za zgubioną tablicą rejestracyjną. Dojrzeliśmy ją w trawie, gdy rozbłysła białym odbiciem świateł reflektorów. Wrzuciłem ją do bagażnika i jedziemy dalej. Nie chce nam się gadać.
– Wiesz, że w tym roku naliczyłem 64 zwierzęta, które zginęły na drodze wzdłuż Mierzei? To tylko te, które ja widziałem, a było ich na pewno dużo więcej – przerwał nagle milczenie Mors. – Ten dzik, którego dzisiaj rąbnęliśmy, był sześćdziesiąty piąty. I nikogo to nie obchodzi…
– Myślisz, że zginął? – przerwałem mu..
– Kto? – Mors był zaskoczony, bo widać jego myśli poszybowały już w zupełnie innym kierunku, co w jego przypadku było zupełnie naturalne.
– No ten dzik…
– Aaa… Tak, na pewno, nie mógł wytrzymać takiego uderzenia… Jeśli nie zginął na miejscu, to pewnie teraz dogorywa w trzcinach i najpóźniej jutro będzie po nim – westchnął ciężko. – A wracając do tematu… – wskoczył w wątek, który ledwo zaczął, a który mu przerwałem. – Nikogo nie obchodzi, że tyle zwierząt ginie na tej drodze, a wszyscy roztkliwiają się nad tym, że w dziurze, pozostawionej po kopaniu bursztynu, jakiś jelonek może złamać nogę…
– A nie może? – wtrąciłem, co nieco obruszyło Morsa.
– Może… Pewnie, że może… – podniósł trochę głos. – Może złamać nogę w każdym wykrocie, czy norze, jakich w lesie przecież pełno, powstałych nie tylko w sposób naturalny, ale także podczas działań wojennych w tym regionie. I jakoś nikt nie wpadł na pomysł, aby nierówności po transzejach, okopach, czy lejach spowodowanych wybuchem bomby lub pocisku artyleryjskiego w jakiś sposób rekultywować. Ale nie chodzi tylko o to... Chodzi o to, że bursztyn kopie się w terenie najniżej położonym. W wyrobiskach zbiera się później słodka woda, której zwierzęta mogą się napić. Takie wyrobiska zresztą istniały jeszcze z czasów, gdy te tereny okupowali Niemcy, którzy eksploatowali złoża bursztynu metodą odkrywkową. Po tej działalności powstały stawy z słodką wodą, ale pozarastały w okresie powojennym. Służyły one nie tylko zwierzętom, ale stanowiły także rezerwuar wody na wypadek pożaru. Zwierzęta nie chcą pić słonej wody z Bałtyku, czy nawet zalewu, która także jest lekko zasolona. Przez to z Mierzei wyniósł się jeleń, bo nie napije się słonej wody, a zastąpił go daniel, któremu raczej to nie przeszkadza. Inne zwierzęta giną, bo po deszczu wychodzą na drogę w poszukiwaniu kałuż z deszczówką.
Dojechaliśmy do domu. Mors wysiadł z auta i wyjął telefon.
– Zadzwonię do Waldka, może coś z tym zrobi – pokazał na moje
auto i wybrał numer. – Teraz naprawia mój wóz. W zasadzie
powinien już być gotowy…
Wszystkie postaci tej książki są fikcyjne i nie należy ich wiązać z konkretnymi osobami.
Książkę można nabyć, klikając w ten link: Opowiastki z Mierze
Komentarze
Prześlij komentarz