Opowiastki z Mierzei przez Bosego Antka spisane – fragment książki
Ledwo Antek zdążył się rozejrzeć po wnętrzu, drzwi przy schodach otworzyły się. Z pracowni wyszedł Ospa. Był miej więcej w wieku Morsa, może o kilka lat młodszy, i podobnego wzrostu. Ale, w przeciwieństwie do Morsa, szczupły i mocno zbudowany. Głowę miał podgoloną wysoko, a przez środek czaszki – od czoła aż do potylicy biegł pas gęstych, przyprószonych siwizną, przyciętych do długości około dwóch centymetrów włosów.
Jego ptasia twarz pokryta była bliznami, na pierwszy rzut oka jak po ospie, ale gdy Antek przyjrzał się lepiej, stało się dla niego jasne, że to nie były blizny po przebytej ospie. Były zupełnie inne.
Ospa przywitał się najpierw z Krystyną, później swym przenikliwym wzrokiem spenetrował Antka.
– Ospa jestem – wyciągnął dłoń do Antka, wciąż wpatrując się uważnie w jego oczy. Antek dzielnie wytrzymał to spojrzenie. – Tak przynajmniej na mnie mówią – roześmiał się Ospa. – Ale te blizny na mojej gębie nie są po ospie, jak wszyscy, prawda, sądzą, lecz po czymś zupełnie innym. Ale niech im będzie – znowu się roześmiał.
– A po czym? – niespodziewanie wypaliłem, świadomy, że być może dotykam delikatnej sprawy, ale skoro tamten sam zaczął…
Ospa spojrzał na Antka uważnie i uśmiechnął się lekko.
– Aaa… To stara sprawa – machnął ręką i wpatrując się w Antka milczał przez chwilę. Potem spuścił wzrok i powiedział: – No dobra, opowiem, ale przecież nie na stojąco, prawda… Proszę, siadajcie – wskazał kanapę na środku salonu.
Antek usiadł w fotelu, Krystyna na kanapie, a Ospa w drugim fotelu, stojącym po drugiej stronie stolika, do którego w tej samej chwili podeszła Majka i postawiła na nim tacę z kubkami kawy, cukrem i śmietanką oraz z talerzykiem maślanych ciasteczek. Postawiła ją na stoliku i usiadła na kanapie obok Krystyny. Każdy zajął się swoim kubkiem – dolewał mleka, słodził… Ospa wymieszał swoją kawę, odłożył łyżeczkę i pociągnął pierwszy łyk. Kawa chyba mu smakowała, bo z zadowoleniem rysującym się na twarzy odstawił swój kubek i zaczął swoją niezbyt długą opowieść.
– Stało się to jeszcze podczas studiów – mówił Ospa. – Na trzecim roku poznałem taką fajną dziewczynę, prawda, której ojciec miał pod Gdańskiem hektary szklarni. Wtedy na takich mówiło się, prawda, eee…
– Badylarze – podpowiedziałem.
– No właśnie, badylarze – Ospa uśmiechnął się nieznacznie. – Facet trzymał też kilka koni, to było jego hobby. No i, prawda, jak tylko mieliśmy z moją dziewczyną trochę wolnego czasu, jeździliśmy tam, żeby podosiadać sobie te konie…
– Ale nie tylko po to chyba? – wtrąciłem z uśmiechem.
Ospa zmierzył mnie wzrokiem i roześmiał się.
– Nie no… Oczywiście, że nie tylko po to. Ale dużo jeździliśmy konno, co z czasem stało się moim ulubionym zajęciem i byłem już nawet niezłym jeźdźcem, prawda… – zamyślił się na chwilę. – Było to na początku ostatniego roku studiów, jakoś tak pod koniec października. Pojechaliśmy do domu jej rodziców i postanowiliśmy trochę pocwałować, prawda… Ale koń, którego zawsze dosiadałem, okulał, prawda, i dostałem innego, o zupełnie innym, to znaczy większym, prawda, temperamencie. Ale wtedy byłem przekonany, że co to dla mnie, więc go dosiadłem bez specjalnego lęku. I radziłem sobie, prawda, zupełnie nieźle przez całą przejażdżkę. Ale gdy już wjeżdżaliśmy przez bramę do ich posiadłości, z jakiejś dziury wypadł nagle, prawda, taki zagrodowy kundelek, ujadając jak wściekły. Mój ogier niespodziewanie stanął dęba, a ja, prawda, zleciałem z niego... A potem go poniosło i zaczął galopować po podwórzu. Niestety, jedna noga utknęła mi w strzemieniu i koń, prawda, pociągnął mnie przez kilkanaście metrów, zanim noga mi się uwolniła. Był moment, że podczas gdy koń mnie, prawda, ciągnął, przetoczyłem się na twarz i szorowałem nią po gruncie wysypanym grubym żwirem. Jak się podniosłem, twarz miałem zdartą do żywego mięsa po obydwu stronach. Do tego czoło, brodę i nos. No i stąd te, prawda, blizny… – Ospa westchnął i uśmiechnął się, rozkładając ręce, jakby chciał powiedzieć: oto i cała tajemnica tej mojej niby, prawda, ospowatej gęby.
– A co z dziewczyną? Wyszło coś z tego? – zainteresowała się Majka.
Ospa uśmiechnął się smutno i pociągnął kolejny łyk kawy.
– Było nieźle, dopóki rany się nie zagoiły – powiedział. – A jak już się zagoiły… No cóż, dla ładnej, prawda, dziewczyny, obciachem było pokazywanie się z facetem z taką facjatą… Było coraz gorzej i w końcu, prawda, rozsypało się wszystko.
– Przykra historia – mruknąłem, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć.
– Było, minęło… – odparł Ospa, machając ręką. – Takie jest życie.
Antek postanowił zmienić temat.
– Podobno pańska rodzina…
– Jaka, pańska, jaka pańska… – żachnął się Ospa. – Powiedziałem przecież, że Ospa jestem, a nie pan Ospa.
– No dobra – Antek zaczął jeszcze raz. – Słyszałem, że twoja rodzina jest zakorzeniona na Mierzei od paru wieków. To prawda?
Ospie rozbłysły oczy. Było oczywiste, że to jeden z jego ulubionych tematów do rozmowy.
– Z tego, co wiem, prawda, to moi przodkowie mieszkali tutaj już w średniowieczu – zaczął powoli. – No i wszyscy w jakiś sposób byli związani z bursztynem… – na chwilę zawiesił głos, a po chwili dorzucił: – A w dawnych czasach, jak ktoś na Mierzei, prawda, zajmował się bursztynem, to i piractwem – i zaśmiał się cicho.
– Piractwem? – zaskoczony, zapytałem z niedowierzaniem. – Jak to piractwem?
– Zwyczajnie, piractwem… – Ospa uśmiechnął się i głębiej usadowił w swoim fotelu. Oznaczało to, że szykuje się do dłuższej tyrady. – Oczywiście nie mówię tutaj, prawda, o takim piractwie, jakie znamy z powieści przygodowych lub filmów, gdzie piraci pływali sobie statkiem po oceanach pod banderą z trupią główką i napadali na wszystko, prawda, co też pływało. Chodzi o zupełnie inny rodzaj piractwa, którego jednak trudno, prawda, piractwem nie nazwać…
– No ale przecież oni łowili bursztyn – przewałem mu, nie zorientowawszy się, do czego zmierza.
– Tak, łowili… – Ospa uśmiechnął się, westchnął i kontynuował swoją opowieść: – Łowili za dnia, ale często też w nocy. Później, prawda, w nocy częściej… Jak robili to w nocy, ustawiali na plaży beczki wypełnione, prawda, smołą lub dziegciem i podpalali je. Dawało im to światło, prawda, a ponadto mogli się ogrzać, bo wówczas połowy, tak jak i dzisiaj, prawda, odbywały się głównie zimą. Chociaż te beczki z płonącym dziegciem i smołą dawały światło i ciepło utrudzonym poławiaczom bursztynu, to były też źródłem licznych tragedii, prawda…
Ospa zamilkł na chwilę, jakby chciał przywołać w wyobraźni zdarzenia, które w owych czasach działy się na plażach Mierzei, a potem ciągnął dalej. Wyjaśnił, dlaczego płonące beczki były źródłem wspomnianych tragedii. Antek, słuchając jego wywodów, wyobrażał sobie, jak to sternik zagubionego wśród sztormu żaglowca, nie bardzo się orientując, dokąd to rzuciło jego łupinę rozhuśtane morze, bystrymi oczami wypatruje jakichś znaków, sygnałów z kierunku, gdzie – w jego przypuszczeniach – powinien znajdować się jakiś ląd. I coś mu błysnęło w pewnej chwili… Mocniej wytężył wzrok i znowu błysnęło, a potem jeszcze raz. Ucieszył się, bo już wiedział, że dotarło do niego światło latarni morskiej, światło, które wskazuje wyraźny kurs, jakim należy płynąć, aby bezpiecznie zawinąć do portu.
– Ale to nie było światło żadnej z dwóch latarni morskich, działających, prawda, w owych czasach w rejonie Mierzei. Jedna z nich stała w twierdzy Wisłoujście i wskazywała drogę do portu gdańskiego, a druga w Pilawie, we wschodniej części Mierzei – zaznaczył O spa. – To nie było światło żadnej z nich, prawda… To była łuna z płonących na plaży beczek naszych poławiaczy bursztynu.
Wszystkie postaci tej książki są fikcyjne i nie należy ich wiązać z konkretnymi osobami.
Książkę można nabyć, klikając w ten link: Opowiastki z Mierzei...
<script async src="https://pagead2.googlesyndication.com/pagead/js/adsbygoogle.js?client=ca-pub-8072602482230894"
crossorigin="anonymous"></script>
Komentarze
Prześlij komentarz