Moja proza: Nie ujdziesz mi – odcinek kolejny

             Deszcz ustał. Wiatr naruszył litą powłokę chmur. Wdarł się do środka i porwał je na strzępy, odsłaniając błękitne łachy nieba. Potem ucichł utrudzony wielogodzinną harówką, wyniósł się z miasta, zaległ w pobliskich lasach i tam ciężkim oddechem szumiał w koronach drzew.

            Do kuchni pełnej terkotu maszyny do szycia zajrzało słońce. Misiowa przerwała pracę i popatrzyła przez okno na podwórze, następnie zerknęła na zegar wiszący na ścianie. Minęła już szesnasta. Zaraz powinni być, pomyślała, po czym podniosła się ciężko i zaczęła rozkładać naczynia na stole.

Pierwszy pojawił się Stefan. Jak zwykle, zrobił zamęt swoim przyjściem. Gdyby mieszkanie było pokryte kurzem, niewątpliwie wzniecałby bure tumany, ale Misiowa dbała o porządek i skrupulatnie, niestrudzenie usuwała każdą drobinę pyłu, jaka wpadła jej w oczy. Toteż czuło się tylko zawirowania powietrza i jakby bezgłośne wyładowania elektryczne, którymi wypełniała się przestrzeń. Wpadł do kuchni, poruszył nozdrzami, zdjął pokrywkę z garnka, zatopił nos w obłoku pary.

– Co za zapachy – wąchał z lubością. Jejku, aż mnie coś ściska. Mogę mamo?

– Czekaj no, jeszcze nie gotowe. Zresztą i tak trzeba zaczekać na ojca – odepchnęła go z udawaną szorstkością. Wsypała jakieś przyprawy, zamieszała drewnianą łyżką, potem skosztowała nieco.

– Daj i mnie spróbować, bo mówię ci, zasłabnę albo jeszcze zemrę ci tu z głodu.

Doskoczył do niej i nadstawił otwarte usta. Włożyła w nie łyżkę z zupą, śmiejąc się z zadowoleniem. Mlasnął parę razy językiem mrużąc oczy.

– Dobre, jeszcze…

Pacnęła go łyżką w rozchylone wargi.

– Już, zmykaj mi stąd – odepchnęła go po raz drugi. – Zaraz powinien być – dodała rzuciwszy okiem na zegar.

Obiad zaczynał się zawsze z chwilą, gdy Miś zasiadał za stołem. Nigdy nie odstąpiła od tej zasady. Nie z szacunku dla męża bynajmniej. Ot, zwyczajnie, nawyk wyniesiony z rodzinnego domu, gdzie ojciec był filarem i wyrocznią jednocześnie w każdej sprawie. A Miś? Owszem: uczciwy, spokojny, ale i lękliwy – wszystkim schodził z drogi. Denerwowało ją to czasem, bo co to za chłop, który nie potrafi nic załatwić. Nie chłop przecież, tylko jakiś niedorajda. Ale tylko czasem ją denerwowało, bo w istocie była zadowolona. Dawało jej to pierwszeństwo w rodzinie. Nie zabiegała o nie, bo przecież wiedziała, gdzie jej miejsce, ale tak jakoś samo się ułożyło. Ktoś w końcu musiał decydować, zarządzić to i owo, słowem – trzymać dom w garści. A Miś wolał usunąć się w cień. Czy może raczej musiał, gdyż nie umiał inaczej. W każdym razie cierpiał z tego powodu i zawsze marzył o chwili, której wydarzy się coś, co przewróci wszystko do góry nogami, odmieni ten stan rzeczy i wtedy on… Aż mu dreszcz przechodził na samą myśl o tym.

Stefan usiadł za stołem i wiercił się niespokojnie. Matka mieszała zupę. Na schodach zabrzmiały kroki.

– No, chyba ojciec idzie – powiedziała, a pod Stefanem zatrzeszczało krzesło.

Nie pomyliła się. Wszedł z rozpromienioną twarzą i narobił prawie tyle zamętu, co Stefan. Misiowa przygryzła wargi, przyczaiła się.

– Ale się ładnie zrobiło, ani by człowiek nie pomyślał – powiedział wesoło. Zatarł ręce i usiadł na swoim miejscu przy stole. – Dajcie no coś zjeść, bo mnie ssie jak nie wiem co.

Stefan podskoczył na swoim krześle.

– A co ja mam powiedzieć!

Miś mrugnął do niego i zaśmiał się. Misiowa zaczęła nalewać zupę. Potem nakroiła chleba. Zaczęli jeść w milczeniu. Przerwał je Miś.

– Dobre – powiedział z pełnymi ustami. Stefan potwierdził nie przerywając jedzenia.

Misiowa była zadowolona, ale zerknęła na męża podejrzliwie. I pomimo zadowolenia nie powstrzymała się od zgryźliwości.

– No, chociaż raz…

– Nie zawsze był apetyt – odparł. – Ale jak człowiekowi coś pójdzie, to i jeść i wszystko się chce. A zaczęło się, kurczę blade, źle. Już myślałem, że… – machnął ręką. – Tak jak ten dzień. Od rana plucha, a potem o, proszę.

Misiowa przerwała jedzenie i patrzyła z niedowierzaniem, bo mówił jakoś dziwnie, tajemniczo. Stefan podobnie jak ona. Miś zaśmiał się, urwał kęs chleba, siorbnął zupy.

– Załatwiłem sprawę – powiedział z wypchniętym policzkiem.

– Jaką? – Misiowa aż podskoczyła, bo w końcu niecodzienna to rzecz, że jej chłop załatwił sprawę.

– A właściwie dwie – ciągnął w zamyśleniu, nie zwróciwszy uwagi na jej pytanie. – Eee, jakie tam dwie. Jakby nie patrzył: i tam i tu chodziło o to samo.

– Jaką sprawę? – powtórzyła z naciskiem.

– No wiesz, co wczoraj…

– Z tymi papierzyskami? – przerwał Stefan.

– No, z tymi papierzyskami właśnie – przytaknął. – A myślałem, kurczę blade, żeee… - pokręcił głową, poważniejąc nagle. – Aaa tam… - machnął ręką i oczy znów zamigotały mu wesoło. – Poszedłem do burmistrza i już.

Urwał kolejny kęs chleba i siorbnął zupy. Przez jakiś czas zdawał się być zajęty tylko przeżuwaniem.

– Początkowo patrzył spode łba – przełknął to, co miał w ustach. – Jakiś taki ponury, może zły, że mu w czym przeszkadzam. Ale w czym? Aż mi się, kurczę, nieswojo zrobiło. Stał przy oknie i gapił się. A jak wszedłem, to mnie zmierzył i się zmarszczył, jakbym nie wiem co… Tak samo jak ten redaktor…

– Jaki redaktor? – spytał Stefan.

– Aaa, to później.

Znowu kęs chleba i łyżkę zupy do ust. Przeżuł naprędce.

– Potem pokazał mi krzesło, a sam za biurko i klap na fotel. Słucham, powiada, o co chodzi, tylko wie pan, tak raz dwa, bo u mnie, powiada, z czasem krucho. No to zaczynam i jadę, tak żeby jak najkrócej. A ten niby słucha, ale gdzieś tam w ścianę ślepia wlepił, niby przytakuje, ale, widzę, palcami bębni, nogę na nogę zakłada, najpierw jedną, potem drugą, wierci się… Wcale nie myśli o tym, co mówię. To ja mu papiery i na biurko. A ten ledwo co okiem rzucił, a potem buch, na zegarek. Niech cię szlag, myślę sobie… – chleb, zupa i przeżuwanie, a potem dalej:  Ale jak usłyszał, że coś tam Ćwiek, przestał bębnić, girami machać i na zegarek co chwila, tylko na mnie patrzy. Słucha, słucha, papiery nawet wziął do ręki, raz na papiery okiem, raz na mnie, raptem wstaje z fotela. Czekaj no pan, panie Miś, co z tym Ćwiekiem w końcu? Bo tak pan mówisz, że nic z tego nie wiem. A żeby cię pokręciło, myślę sobie, trzeba było od początku słuchać, a nie o niebieskich migdałach dumać, ale nic się nie odzywam…  ugryzł, siorbnął, przeżuł i dalej:  Weź pan i zacznij jeszcze raz, od początku, powiada, wszystko po kolei. Ruszyło mnie, ale nic. Jadę od początku. A ten chodzi w tę i z powrotem i słucha, i przerywa, i dopytuje się, o Ćwieka szczególnie, a jak, a kiedy kazał, a dlaczego nie sprawdził, a pan jak żeś do tego doszedł… Opowiadam wszystko jak było, a on coraz bardziej zadowolony, łazi i tylko co raz: no no, panie Miś, no no no…

Stefana ubawiło to „no no, panie Miś, no no no” i roześmiał się, a z nim razem ojciec, zadowolony, że się spodobało. Uśmiechnęła się nawet Misiowa.

– No no, panie Miś, no no no… – powtórzył Stefan, starając się naśladować ojca i roześmiał się po raz drugi.

Miś skorzystał okazji i wyskrobał resztę zupy, zagryzając chlebem. Odsunął pusty już talerz.

– Jedz, Stefan – burknęła Misiowa widząc, że synowi niewiele ubyło z talerza. – Przecież całkiem ostygnie.

– Jem, jem… – ugryzł chleba i nabrał zupy łyżką. – I co dalej, tato? – zapytał, po czym wsunął łyżkę do ust, wpatrując się w ojca.

– Ano co… Powiedziałem, co miałem do powiedzenia, a on do mnie. Stanął obok i mi rękę na ramieniu… Zważcie tylko – kiwał głową i patrzył to na Misiową, to na Stefana. – Podszedł i położył mi rękę na ramieniu. Mnie, che che, takiemu niby nic, urzędniczynie, jak kumplowi. Wstałem, bo przecież nie wypadało, żeby on tak obok mnie, a ja siedzę jakby nigdy nic, kurczę. A on: podoba mi się pan, panie Miś, podoba. A miałem inne zdanie. Myślałem, żeee… Nieważne zresztą. W każdym razie takich ludzi nam trzeba, żeby wszyscy tak jak pan to, ho ho, wszystko byłoby inaczej. Burmistrz tak do mnie, pomyślcie tylko, sam burmistrz! A Ćwiek… powiada, zawiodłem się na nim. Niby taki sumienny, pracowity, wymagający, a proszę, echchch… I machnął ręką, che che che – Miś był tak zadowolony, że aż krzesło pod nim zatrzeszczało. – Potem posadził mnie znowu, pomyślał, pomyślał i powiada: wie pan, co teraz trzeba zrobić? Patrzę i nie mówię nic. Trzeba z tym do gazety, panie Miś, niech napiszą, niech ludzie się dowiedzą, w końcu to nie byle co, wielka sprawa, sensacja bym powiedział. I trzeba, panie Miś, żebyś pan tam poszedł, opowiedział, pokazał na dowód to wszystko (pokazał na papiery), niech napiszą o panu też, należy się to, niech wszyscy wiedzą, że to pan. A ja też będę pamiętał, panie Miś, nie zapomnę, bo to wielka zasługa dla miasta. Tylko Ćwiekowi na razie ani słowa, wie pan, po co ma wiedzieć. Pewnie, ja na to, lepiej mu nie mówić. A on: podobasz mi się pan, nie ma co. Potem złapał mnie pod ramię i odprowadził do samych drzwi, mnie, referenta, do samych drzwi, a na koniec podał rękę i mówi: no to powodzenia, panie kolego, i dziękuję w imieniu miasta – Miś skończył i popatrzył radośnie na żonę i syna.

Stefan był pełen podziwu, a Misiowa – rezerwy. Westchnęła ciężko i wstała z krzesła, ale Miś, pijany domniemanym sukcesem, wziął to westchnienie za oznakę zadowolenia.

Zabrała męża talerz po zupie. Napełniła ziemniakami i bigosem. To samo zrobiła ze swoim. Stefan dokończył w tym czasie swoją zupę. Nałożyła także i jemu. Miś spróbował bigosu.

– A co z tym redaktorem? – spytał Stefan.

Misiowa jadła w milczeniu, ale nadstawiała ciekawie ucha.

– Z redaktorem? – Miś przerwał jedzenie. – Ano tak, jak mówiłem. Żeśmy ustalili z burmistrzem, że pójdę do redakcji. Niekoniecznie zaraz dzisiaj, ale, myślę sobie, dobrze idzie to trzeba dalej, za pierwszym ciosem…

– Pewnie, że tak – wtrącił Stefan.

Miś nabrał kolejną łyżkę kartofli z bigosem. Misiowa milczała.

– No i tak też zrobiłem – przełknął. – Zabrałem się z biura i poszedłem. Pierwszy raz tam byłem. Nawet ładnie mają urządzone wszystko. Przestronnie, widno, nowocześnie…

– Acha, widziałem – znów wtrącił Stefan. – Jak ojciec Maćka kazał mu dać ogłoszenie, że sprzedaje swojego grata, to byłem z nim.

– Nooo… Nie to, co u nas. Mury grube, okna małe, ledwo co słońca wpuszczą i chłodno latem nawet. Stara rudera.

– Zabytkowy budynek, a nie rudera – sprostowała Misiowa.

– Zabytkowa nie zabytkowa. W każdym razie chłód, mrok, nie dla dzisiejszych ludzi. A tam, kurczę, komfort. Wszędzie aż miło. Aż się człowiekowi zrobiło nieswojo. Ale idę. Jak się przecież zaczęło, to trzeba brnąć. Wchodzę w jedne drzwi – pusto. Wchodzę w drugie – siedzi taki jeden, nieduży, łysawy… Siedzi i stuka w klawiaturę od komputera.

– To ten redaktor? – niecierpliwi się Stefan.

– Tak, ten właśnie – odrzekł Miś.

Zaczerpnął kartofli z bigosem. Wsunął łyżkę do ust. Przeżuł i przełknął.

– Jak wszedłem, rzucił tylko okiem i nic, dalej stuka. Kłaniam się grzecznie, mówię dzień dobry, a ten głową nawet nie kiwnie. Stuka dalej. Stoję więc i czekam. Skończył wreszcie. Ale rozparł się w fotelu i gapi się w ten swój ekran. Już miałem coś powiedzieć, bo myślałem, że mnie nie zauważył, a ten nagle: słucham pana. Aż się wzdrygnąłem, bo przecież nawet na mnie nie spojrzał. Rozglądam się, czy czasem on nie do kogo innego, ale nie, nie ma nikogo. No to przedstawiam się, mówię, że tak i tak, że z taką i z taką sprawą przychodzę… A ten wymoczek myślicie, że słucha? – Miś aż się uniósł na krześle z oburzenia. – Gapi się bez przerwy w ten ekran i czyta to, co przed chwilą napisał. Jak czyta, to ja nic, stoję. Niech skończy, myślę sobie. Skończył. Spojrzał na mnie. No więc, co to za sprawa, pyta. No to znów od początku, że tak i tak, nie? Słucha, słucha… Wreszcie załapał, o co mi chodzi. Ślepia mu rozbłysły, podrywa się, krzesło mi podstawia. Co pan stoi, niech pan siada, mówi. Siadłem sobie. Pan w urzędzie miasta pracuje? Ano, w urzędzie. A, przepraszam, pana nazwisko, bo nie dosłyszałem? Przedstawiam się raz jeszcze. Wyjął notatnik, zapisał. To może pan od początku, panie Miś. Dobrze? A niech was wszystkich! Ale co było robić. Zaczynam wszystko od początku, po kolei. A ten pisze i pisze. I co rusz powtarza: niesamowite, niesamowite…

– A co było dla niego takie niesamowite? – zaciekawił się Stefan.

– Nooo… - Miś stropił się nieco. – Na razie nie mogę powiedzieć. Ale dowiecie się. Niebawem. Słuchajcie dalej… Zmęczył się wreszcie. Wstał i do drugiego pokoju. Pani Rozalko, woła. Jakby pani była tak łaskawa i dwie kawy tutaj do mnie. Dwie! – Miś podniósł do góry dłoń z wystawionymi dwoma palcami. Dla siebie i dla mnie. A jakże. Napije się pan oczywiście, pyta mnie. Napiję się, odpowiadam, bo co mam się nie napić. Częstują, to się bierze, nie? Che che che… Wyjął papierosy, częstuje… Fajnie, myślę sobie, równy facet. Później zaczęły się pytania. O wszystko, co tam było mu niejasne. Szczegółowo. O Ćwieka, o mnie, o wszystko. Na koniec powiada: dobra robota, panie Miś, czegoś takiego jeszcze nie było, rewolucja, powiadam panu… Podziękował, do drzwi odprowadził, jakbym nie wiadomo jaki ważny był.

– To o tobie też napiszą w gazecie? – dopytywał się Stefan.

– No to nie? – obruszył się. – A o kim mają pisać? No, napiszą też i o Ćwieku, ale nie wiem, czy się będzie cieszył z tego, che che che… Będzie się miał z pyszna, oj będzie…

Zatarł ręce z zadowoleniem. Zapalił papierosa. Misiowa zaczęła sprzątać talerze.

– To ci dopiero – cieszył się Stefan. – Ale chłopakom gały wyjdą, jak zobaczą.

– Tylko na razie nikomu ani słowa – upomniał Miś.

– Nic się nie bój, tato.

– Nic dobrego z tego nie będzie – odezwała się Misiowa. – Mówię wam, tylko kłopoty mogą być.

Nie podzielała radości męża i syna. Była nawet zaniepokojona. Zresztą miała się czym niepokoić. Jej pozycja została wyraźnie naruszona. A poza tym wyczuwała, że w powietrzu zawisło coś obcego, nieokreślonego i że to coś czai się, aby w stosownej chwili wypaść nagle i zadać cios.

– Co ty gadasz… - Miś wzruszył ramionami. – Jakie kłopoty? Zobaczysz… Jeszcze zobaczysz, co z tego będzie.

Był podniecony, oczy mu błyszczały.

– Ano, zobaczę – westchnęła Misiowa i zabrała się do zmywania naczyń.

C.D.N.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Mamy miliardy z UE na KPO, a zwolennicy PiS i polexitu niezadowoleni

Im bardziej ludzie PiS angażują się w obronę ludzi, którym już postawiono zarzuty, tym bardziej PiS przypomina zorganizowaną grupę przestępczą

Szef PiS bardzo się objadł i miał surrealistyczne wizje. Kto wie, czy Jarosław Kaczyński nie wchłonął substancji sprawiających, że czarne zamienia się w białe, a białe – w czarne