Moja proza: Nie ujdziesz mi – odcinek pierwszy

             Majowe słońce nie wzniosło się jeszcze na pełną swą wysokość, toteż grzało łagodnie, choć czuło się, że upał wisi w powietrzu.

Była zaledwie dziewiąta rano. Po rusztowaniu oplatającym frontową ścianę ratusza wspinał się z akrobatyczną zręcznością szczupły mężczyzna średniego wzrostu w roboczym ubraniu. Gdy był już na wysokości pierwszego piętra, zajrzał ciekawie w jedno z otwartych na oścież okien. Wewnątrz stały trzy biurka zawalone najprzeróżniejszymi papierami. Nad papierami tymi schylały się w skupieniu trzy osoby – grzebiąc w nich, segregując i robiąc na boku jakieś notatki.

– A to ci dopiero! To pan, sąsiedzie!? – wykrzyknął nagle człowiek stojący na rusztowaniu za oknem.

Z okrzyku tego wyzierała radość połączona z zaskoczeniem. Jakbyś wędrując urlopową porą po zboczach gór natknął się ni stąd ni zowąd na swojego dobrego znajomego.

Trzy głowy poderwały się jednocześnie znad papierów i zwróciły ku oknu. Całkiem młody jeszcze blondyn, krótko ostrzyżony, z widocznymi oznakami nadwagi, przyjrzał się uważnie widniejącej w oknie postaci. Potem odwrócił twarz o rozlanych rysach do przysadzistej dziewczyny, unosząc nieco barki i wykrzywiając twarz w grymasie mającym oznaczać, że zupełnie nie wie, co jest grane. Dziewczyna odgarnęła barwioną na rudo grzywkę i spojrzała na niego wzrokiem wyrażającym mniej więcej to samo. Później wlepili oczy w mężczyznę siedzącego przy trzecim biurku.

Ten z zakłopotaniem przejechał palcami po srebrzących się już włosach zaczesanych do góry, zdjął okulary, uśmiechnął się nieśmiało, chrząknął jakby chcąc dodać sobie odwagi, po czym wstał powoli, wspierając się dłońmi o blat biurka. Był wysoki i chudy jak szczapa. Pomimo ciepłego ranka, ubrany był w ciemny garnitur mocno już podniszczony, koszulę dopiętą na wszystkie guziki i krawat ciasno zaciśnięty wokół szyi. Uśmiechnął się raz jeszcze, ciągle zakłopotany, i zamaszystym krokiem zbliżył do okna.

Blondyn z Rudą znów ukradkiem wymienili spojrzenia i uśmiechy.

 Dzień dobry panie Kopczyk. Co pan tam robi za tym oknem? – spytał mężczyzna w garniturze, siląc się na swobodę. Dawało się jednak wyczuć napięcie jego głosie.

Człowiek za oknem przysiadł na parapecie i wyjął papierosy. – Bierzem się teraz za tego rupiecia. Patrz pan przecie, jak to wygląda. Jakby liszajów podostawało… Zapalisz pan?

Urzędnik odmówił, ale podał robotnikowi ogień.

 Ano tak, trzeba remontować, bo się rozleci, wiadomo. Ale że pan tutaj…

 Robi się, gdzie każą. Każą ratusz, to się ratusz otynkuje. Każą kościół, to się będzie kościół robiło.

 To pan w tej firmie budowlanej pracuje? Wiedziałem, że pan murarz, ale gdzie, jak, to przecież człowiek nie wie.

 Pewnie. Tak samo jak ja. Wie się przecie, żeś pan urzędnik, ale że akurat tu… He he he… Patrz pan, w jednym podwórku się mieszka, czasem i tydzień człowiek człowieka nie spotka, później włazi się na ten gzyms i patrz pan, jaki traf. Nie? He he he… - roześmiał się głośno, serdecznie, całą piersią. Urzędnik zawtórował mu nieśmiało. Raczej z uprzejmości niż z rzeczywistej uciechy.

Ruda i blondyn zachichotali do siebie, co nie uszło uwadze mężczyzny w garniturze.

 Ano, czasem i tak bywa – rzekł jeszcze bardziej zakłopotany.

Ruda szepnęła coś do blondyna i znów zachichotali. Mężczyzna w garniturze przestąpił z nogi na nogę i nachmurzył się.

 Ale grzeje – westchnął Kopczyk. – A przecież dziewiąta dopiero, gdzie do południa.

 Będzie upał jak nie wiem co – zgodził się mężczyzna w garniturze.

Wtem silny podmuch powietrza wdarł się do pokoju biurowego. Firanka w otwartym oknie wzdęła się, załopotała i owinęła wokół głowy mężczyzny w garniturze. Zaczął szamotać się z nią, tymczasem w pokoju rozpętał się huragan. Blondyn i Ruda rzucili się na swoje biurka oburącz, chcąc uchronić papiery przed porwaniem. Trzecie biurko stało samotnie, bez ochrony, zostało więc wyczyszczone do ostatniego skrawka i teraz fruwały w powietrzu kartki, karteluszki, formularze, kwity… Wirowały, to wzbijając się pod sufit, to opadając zakosami na podłogę i przewalając się po niej z szelestem.

Trzasnęły drzwi i nagle ucichło wszystko. Kartki opadły na podłogę. Robotnik zniknął z okna. Mężczyzna w garniturze wyplątał się wreszcie z firanki, spojrzał w kierunku drzwi i – usiłując ukryć zmieszanie – rzucił się zbierać porozrzucane wszędzie papiery. Blondyn i Ruda pośpiesznie i w skupieniu porządkowali swoje biurka. W drzwiach stał kościsty, o surowym wyrazie twarzy, starszy człowiek. Na wszystkie strony rzucał oczyma spod nastroszonych brwi. Był to Bronisław Ćwiek – kierownik archiwum i jednocześnie niewielkiego muzeum miasta Ostęp.

– Wstańże pan, panie Miś, bom nie przyszedł tu oglądać pańskich akrobacji, tylko z konkretną sprawą.

Głos miał suchy, trzeszczący i surowy. Mówił, jakby strzelał z pistoletu.

Blondyn i Ruda odetchnęli z ulgą i zaśmiali się, jak z dobrego dowcipu. Ćwiek nie zwracał na nich uwagi.

Mężczyźnie w garniturze - bo to do niego kierowane były słowa kierownika – krew nabiegła do głowy. Przyklęknąwszy właśnie na jedno kolano układał starannie walające się kartki. Nienawidził Ćwieka z całego serca. Nienawidził go za bezceremonialność, z jaką traktował go od lat. Nienawidził go za nie uznający sprzeciwu ton jego głosu, w którym zawsze pobrzękiwała nutka groźby, a także za swoją potulność wobec niego. I teraz też – na sam dźwięk jego głosu poderwał się jak sprężyna, choć gotowało się w nim i buntowało wszystko. Spojrzał usłużnie w oczy swego zwierzchnika, wcześniej wypluwszy ciężką pigułę nienawiści w stronę zadowolonych gąb Blondyna i Rudej jednym, piorunującym rzutem oka.

 Słucham, panie kierowniku – powiedział cicho i w tym samym momencie zalała go nowa fala gniewu na samego siebie za ten słaby i uległy głos, a także na Ćwieka, że ten odbiera mu moc i odwagę mężczyzny.

 Zdaje się, panie Miś, że te śmiecie… Wie pan, o czym mówię?

Ćwiek wwiercał się oczyma w postać Alfreda Misia, obserwował każdy błysk jego oczu, drgnienie mięśni twarzy, przejaw pulsujących namiętności. Uśmiechał się ledwo dostrzegalnie zaciśniętymi ustami, usatysfakcjonowany wpływem, jaki wywierał na tego człowieka.

 Tak, wiem.

 Że te śmiecie miały być wywiezione z archiwum już dawno.

 Tak, panie kierowniku, tylko że…

 Daj pan spokój – Ćwiek machnął ręką, jakby opędzał się od muchy. – Proszę to zrobić dzisiaj. Koniecznie dzisiaj.

 Będzie zrobione, panie kierowniku.

 No, to byłoby tyle na razie. Acha… I proszę skończyć z tymi pogawędkami – wskazał ruchem głowy okno.

W pokoju znów zawirował wiatr, papiery wzbiły się powietrze, po czym trzasnęły drzwi i zrobiło się cicho.

Blondyn i Ruda zaczęli stroić do siebie miny i chichotać, lecz tym razem nie działało to na Misia. Opanował go dziwny spokój. Koiła go pewna myśl. Myśl nadzieja. Słodka i błoga myśl o odwecie. Jeszcze nie sprecyzowana, ale już działająca jak narkotyk. Skończył porządkować swoje papiery, zanucił coś pod nosem, co Blondyna i Rudą wprawiło na moment w osłupienie, po czym usiadł przy swoim biurku jakby nic się nie stało.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Mamy miliardy z UE na KPO, a zwolennicy PiS i polexitu niezadowoleni

Im bardziej ludzie PiS angażują się w obronę ludzi, którym już postawiono zarzuty, tym bardziej PiS przypomina zorganizowaną grupę przestępczą

Szef PiS bardzo się objadł i miał surrealistyczne wizje. Kto wie, czy Jarosław Kaczyński nie wchłonął substancji sprawiających, że czarne zamienia się w białe, a białe – w czarne