Opowiastki z Mierzei przez Bosego Antka spisane – fragment książki

            Następnego ranka Antek obudził się dość wcześnie, Mors spał jeszcze, podobnie jak i Kryśka. Ale w kuchni pod fajerką pieca buzował ogień. Widocznie jedno z nich wstało wcześniej, napaliło w piecu i poszło spać dalej. Antek zaparzył sobie kawę, która swoim aromatem wypełniła całą kuchnię, i wyszedł przed dom z kubkiem i papierosem. Z daleka słychać było morze, a więc sztorm trwał wciąż, a może nawet się nasilił. Powietrze było przesiąknięte wilgocią, a ciemne chmury gnały nisko nad ziemią. Czuć było zapach przegniłych liści i rozmarzniętej ziemi. 

            Groźnie szumiały ogromne jesiony, porastające działkę Morsa i Krystyny. Antek przesunął wzrokiem po koronach wyniosłych, ponad dwudziestometrowych drzew, smaganych uderzeniami sztormu i dreszcz przemknął mi po plecach. W drzewach tych bowiem miała się kryć jakaś nieprzenikniona tajemnica, sięgająca jeszcze czasów średniowiecznych. Rzecz jasna, obecne jesiony nie mogły pamiętać okresu średniowiecza, bo drzewa te – jak twierdzą specjaliści od przyrody – nie żyją dłużej niż 250 lat.

            – Ale drzewa mają swoją pamięć historyczną i według mnie przenoszą ją, prawda, podobnie jak ducha przodków, z pokolenia na pokolenie – Mors oznajmił mi pewnego zimowego wieczoru podczas jednej z naszych długich, telefonicznych rozmów. – Jestem pewien, że kiedyś ten teren porastał święty jesionowy gaj Wikingów, których tradycje duchowe przejęli Prusowie. Zauważ, że nazwa tego ludu zawiera rdzeń językowy, który brzmi rus. A rus z kolei w językach ugrofińskich oznaczał wikińskiego wioślarza – Mors wpadł we właściwy rytm mówienia, słowotok, którego ucięcie było niemal niemożliwe, chociaż czasem się udawało. – Zresztą historycy już raczej zgadzają się, że tereny te, jak i północne tereny Rosji, zasiedlili Wikingowie i to oni założyli państwo ruskie. Ruskie, słyszysz? Ruskie – powtórzył z naciskiem. – Znowu ten rus się pojawia, jak widzisz...

            – To tak, jak w tej legendzie, gdzie występuje Lech, Czech i Rus – udało mi się wtrącić, ale Mors jakby zupełnie zignorował moje słowa. A może nawet nie dotarły do jego świadomości?

            Nieważne, W każdym razie cały ten wywód Morsa wynikał z tragicznej informacji, jaką na samym początku rozmowy przekazał Antkowi.

            – Stała się rzecz straszna – zaczął grobowym głosem. – Na naszej działce zginął człowiek, zabił go jesion…

            Antek skamieniał po usłyszeniu tej wiadomości.

            – Jak to jesion… Zabił? Przecież to niedorzeczne, co ty wygadujesz?! – niemal wykrzyczałem te słowa, przekonany o absurdalności tego, co usłyszałem. A przecież usłyszałem dobrze, bo Mors miał zwyczaj wypowiadać swoje słowa dobitnie i klarownie.

            – Jak ci opowiem, to zrozumiesz, o co chodzi – mruknął Mors w odpowiedzi, jakby dotknięty nieco moją reakcją.

            Stało się to ze dwa tygodnie wcześniej, gdy Mors wojażował ze swoją biżuterią, którą wytwarzał z bursztynu razem z Krystyną – a raczej w większości wytworzoną przez niego, bo, jak sam później twierdził, Kryśka zbytniego talentu do tego nie miała, więc większość czasu poświęcała na handel „złotem Bałtyku” – po południowej części kraju, na dłużej zatrzymując się w Zakopanem. Miał nadzieję, że w szczycie sezonu zimowego turyści rzucą się na jego wyroby, stylowe – trzeba przyznać – i o unikalnym charakterze. Wcale jednak nie szło tak, jakby sobie tego życzył, a nawet o wiele gorzej.

            – Nie znam, kurwa, tak drugiego zawistnego plemienia, jak górale – opowiadał ze złością. – Rzucili się na mnie jak szarańcza, przeganiali z miejsca na miejsce, nasyłali policję i straż miejską, nie dali chwili oddechu. Rzadko udało się coś sprzedać, a to, co się udało, nie wystarczało na przetrwanie. Pieprzyć taki interes, Zakopane i górali. Tę nieszczęsną wyprawę zapamiętam do końca życia i się odegram!

            I zapamiętał, i odegrał się, jak później mówił z niebywałą satysfakcją. A okazja trafiła się już najbliższego lata i to na miejscu, w Krynicy Morskiej, gdzie na wakacje przyjeżdżają tłumy wczasowiczów, do których z kolei, jak muchy do miodu, lgną różnej maści handlarze.

            Naprzeciwko Morsowego stoiska, przy głównej ulicy miasta, z okazami bursztynu i biżuterią z niego wykonaną, po drugiej stronie asfaltu na chodniku rozstawiła się z oscypkami kobieta w średnim wieku. Mors widział ją po raz pierwszy, a gdy tylko zobaczył, zwłaszcza te jej oscypki, poczerwieniał na twarzy, nastroszył wąsy, zmarszczył brwi i bez chwili namysłu ruszył na drugą stronę.

            – Dzień dobry, skąd pani przyjechała? – zaczął niewinnie.

            Kobieta uśmiechnęła się przymilnie, odpowiadając na powitanie.

            – A z Zakopanego, towar prawdziwy, żaden tam podrabiany, spod samiuśkich Tater, przez nasych góroli uwarzony – nadawała jak katarynka.

            Mors jeszcze bardziej pociemniał na twarzy.

            – Nie będziesz, kobieto, tutaj handlować – powoli, z naciskiem wypowiadał swoje słowa.

            – Ale dlaczego, przecież jo oscypki sprzedaje, to i nijak wam nie zaszkodze, bo wy, widze, bursztyn i błyskotki przeróżne sprzedajecie… Jaka ja tam dla was konkurencja, ludziska chco jeść, to kupio oscypka, a jak co ładnego bedo chcieli, to do was pójdo. To nawet lepiej, że my tak blisko, bo ludzie bedo się gromadzić…

            – Nie będziesz, kobieto, tutaj handlować, ani gdziekolwiek w mieście, radzę zwinąć interes, bo dzwonię po strażników – Mors wyjął telefon ze złowrogą miną.

            – Ale dlaczego, przecież…

            – Byłem u was, w Zakopanem, zimą, ze swoim towarem, toście mnie gonili jak wściekłego psa, nawet odetchnąć nie daliście. Taka to gościnność u górali – mówił powoli i ze złością, a nawet i satysfakcją pewną, że oto plan zemsty się ziszcza. – Przyrzekłem sobie, że żaden człowiek od was nie będzie handlował w Krynicy, bo tu jest mój teren, i każdemu z was zohydzę pobyt tutaj tak, jak to tylko będzie możliwe. Będę gonił każdego, jak psa, tak, jak wy mnie goniliście… Tak więc radzę zwijać interes, i to już – zakończył Mors swoją tyradę, wybierając numer w telefonie, a kątem oka zerkając na swoje stoisko po drugiej stronie ulicy, gdzie zgromadziła się grupka potencjalnych klientów. Na szczęście stanął tam jeden z zaprzyjaźnionych z Morsem sprzedawców ryb wędzonych z sąsiedniego straganu i doglądał Morsowego dobytku.

            – Dobra, nie dzwońcie, już ide – kobieta trochę się nasrożyła, ale posłusznie zaczęła pakować swoje sery do wielkiej torby na wózku.

            – I żebym cię, kobieto, nie widział więcej gdziekolwiek w Krynicy, bo będę gonił, jak… – nie dokończył, odwrócił się na pięcie i z pośpiechem, na jaki mu tylko jego wielki brzuch pozwalał, pośpieszył do swojego straganu. Kobieta splunęła za nim ze złością.

            Po tym wydarzeniu Mors z konsekwencją, w każdej wolnej chwili, obchodził handlowe miejsca w poszukiwaniu kobiety spod Tatr z oscypkami. Chwalił się, że spotkał ją w paru miejscach, raz na samej plaży, gdzie próbowała sprzedać swoje serki wylegującym się w słońcu plażowiczom. W końcu, mając chyba dość nieustannego, odczuwanego na karku oddechu ziejącego zemstą Morsa, wyniosła się do podnóża swoich „Tater”.

            Czując się w Zakopanem jak zaszczute zwierzę, Mors z ulgą odebrał od Krystyny telefon, nakazujący mu jak najszybszy powrót do domu na Mierzei. Jego kobieta zadzwoniła tuż po tym tragicznym wydarzeniu z jesionem. Okazało się, że wynajęła znanego w okolicy specjalistę od wycinania drzew, a także wszelakich prac przy drzewach rosnących – niejakiego Kalębę – aby pościnał gałęzie jesionów, które mogły się złamać przy silnym wietrze i narobić szkód. Kalęba miał zabrać poobcinane konary do domu, na opał. Robota szła dobrze i wszyscy byli zadowoleni – Krystyna, bo jesiony miała oporządzone i Kalęba, bo opału sobie do pieca domowego nagromadził. Dobrze szło do pewnego popołudnia.

            – Kalęba wszedł na drzewo z piłą łańcuchową i tak niefortunnie podciął konar, że ten, łamiąc się pod swoim ciężarem, przygniótł go do pnia jesionu i zmiażdżył mu klatkę piersiową. Podobno poniósł śmierć na miejscu – relacjonował Mors grobowym głosem. – Pojęcia nie mam, jak mogło do tego dojść, przecież facet znał się na swojej robocie… Cholera wie… Niektórzy gadają, że był trochę wczorajszy i przeszarżował… A może wiek już nie ten, przecież dobiegał sześćdziesiątki… W każdym razie, jak Kryśka opowiadała, kilka godzin wisiał na tym drzewie, zanim go strażacy zdjęli. Oczywiście policja, prokurator, przesłuchania, same nieprzyjemne rzeczy…

            – Rzeczywiście przerażająca z ludzkiego punktu widzenia sytuacja – bąknąłem, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. – Przede wszystkim szkoda człowieka, a i dla was to bardzo przykre. Szczerze współczuję…

            – Ale to wszystko dało mi wiele do myślenia – Mors przerwał mi zmienionym głosem i wyczułem, że zanosi się na dłuższy wykład. – Inaczej teraz patrzę na te wszystkie nasze jesiony…

            – To znaczy, jak?

            – Nie wiem, jak to ująć… – zawahał się. – To trochę takie pomieszanie respektu z pewnego rodzaju mistycznym lękiem.

            – Mistycznym lękiem?

            – No wiesz, te jesiony stały się dla mnie czymś, co kryje jakąś tajemnicę. A to, co tajemnicze, nieodkryte, zawsze, w całej historii ludzkości, wiązało się z mistycyzmem, żeby nie powiedzieć: z sacrum, co zresztą też nie byłoby przesadą chyba.

            Zaczęło mi coś świtać w głowie.

            – Wspomniałeś coś o tym, że to jesion zabił człowieka… – zacząłem.

            – No właśnie – ucieszył się Mors. – Wiedziałem, że wejdziesz na właściwy tor.

            Przeleciała mi przez głowę myśl, że to jakaś misterna manipulacja w wykonaniu Morsa, w czym był mistrzem, ale jak szybko się pojawiła, tak samo znikła.

            – Słuchaj, stary... Ty naprawdę myślisz, że ten jesion celowo, z rozmysłem zabił Kalębę? Jesion?

            – Ukarał, nie zabił, a to różnica przecież – odparł Mors chłodno.

            – Za co miałby go ukarać?

            – Za świętokradztwo – prawie wyszeptał. I zawiesił głos. Po chwili milczenia, już normalnie dodał: – Na pewno znasz legendę o śmierci świętego Wojciecha, którego mieli zabić i poćwiartować poganie zamieszkujący tereny Prus. A ja sobie to tak wyobrażam, że został zabity nie dlatego, że chciał nawracać pogan na chrześcijaństwo, bo według mnie oni mieli to w dupie. Uważam, że musiał zginąć, bo razem ze swoimi kompanami rozbili obóz na noc i narąbali sobie drewna na ognisko, a przez swoje nieuctwo i brak przygotowania w kwestii zwyczajów, wierzeń i obyczajów tamtejszej ludności, nieświadomie narąbali tych drew w świętym gaju jesionowym, profanując jego sacrum, co wywołało oczywisty gniew tubylców, i wyszło jak wyszło… No i kanonizowany później Wojciech w żaden sposób nie mógł uniknąć kary za swoje świętokradztwo. A że w sposób okrutny został potraktowany? No cóż, tak to wygląda z naszego punktu widzenia, ale trzeba pamiętać, że taki wówczas obowiązywał kodeks, również w świecie chrześcijańskim, więc nie ma się co zżymać, że okrutni poganie w okrutny sposób potraktowali chrześcijańskiego kapłana, głoszącego świętą i jedyną wiarę.

            Zacząłem się domyślać, do czego zmierza, ale wolałem mieć pewność, więc zapytałem z głupia frant:

            – Ale co to ma wspólnego z waszą działką i śmiercią Kalęby?

            – Bardzo wiele – odparł Mors pewnym siebie głosem. – Zacznijmy od tego, że – jak wynika z moich przemyśleń – ten święty gaj jesionowy znajdował się tutaj.

            – Tutaj!? – zdziwiłem się, bo jednak przewidywałem nieco inny kierunek jego wywodu. – To znaczy gdzie?

            – No, tutaj – Mors powtórzył z naciskiem. – Swoim obszarem obejmował między innymi naszą działkę…

            – Tam, u ciebie, na Mierzei pod Krynicą Morską!? – wykrzyknąłem z niedowierzaniem i zamyśliłem się nad słowami Morsa, który milczał przez dobrą chwilę. – Ten święty gaj, który – jak sądzisz – stał się przyczyną śmierci świętego Wojciecha? – dodałem zrezygnowany.

            – Święty gaj jesionowy nie był przyczyną śmierci świętego Wojciecha – Mors obruszył się nieco. – Przyczyną śmierci tego człowieka była jego ignorancja i niefrasobliwość, przez co popełnił świętokradztwo, a późniejsze wypadki potoczyły się już automatycznie, jak w greckiej tragedii.

            – No dobra, masz rację, ale mniejsza o szczegóły – ciągnąłem słysząc, jak Mors mruczy coś pod nosem, chyba nieco obruszony. – Ciekawe natomiast, w jaki sposób wpadło ci do głowy, że ten jesionowy gaj, czczony przez pogańskich Prusów, będących potomkami Wikingów, znajdował się na Mierzei, częściowo na twojej ziemi?

            – Przecież to, kurwa, proste, nic nie rozumiesz? – Mors był już zniecierpliwiony i bałem się, że za chwilę wybuchnie, ale – na szczęście – z każdym wypowiadanym słowem wydawał się coraz bardziej spokojny. – Może nie wiesz, ale tutaj, aż na moją działkę, wchodził teren należący do tutejszej parafii. Niedaleko od mojej działki w kierunku wschodnim był kościół, zaś część mojej posiadłości zajmował cmentarz.

            To rzeczywiście były fakty, których Antek nie znał.

            – Nie wiedziałem o tym – przyznałem zdezorientowany trochę.

            – Ano właśnie – podchwycił Mors, a ton jego głosu wskazywał, że już całkowicie wrócił do równowagi. – Ważny w tym wszystkim jest fakt, że była to pierwsza parafia chrześcijańska, założona przez Krzyżaków na tych terenach. Sprawdziłem to w źródłach – zaznaczył. – Jeśli uwzględnimy, że Krzyżacy na podbitych ziemiach, należących do pogan, ustanawiali parafie w miejscach dawnego kultu religijnego, to wnioski nasuwają się same. I te jesiony wiekowe na naszej działce...

            Jego wywód bezsprzecznie był logiczny, ale Antek wiedział, że to, co logiczne, niekoniecznie musi być prawdziwe, zaś dopiero to co prawdziwe, na pewno jest logiczne. Nic dziwnego zatem, że wciąż wątpiłem.

            – Ale przecież wiadomo, że święty Wojciech został zabity w całkowicie innym miejscu… – zacząłem, na razie pomijając kwestię jesionów na działce Morsa, i zamilkłem na chwilę, szukając w otchłaniach swojej pamięci. – Gdzieś tam chyba pod drugiej stronie zalewu…

            – W Kadynach niedaleko Elbląga – podchwycił Mors ochoczo. – Musisz wiedzieć, że Kadyny należały kiedyś do możnego rodu Bażyńskich… Ale to długa historia, którą powinieneś znać, bo z niej wiele wynika.

            – Dawaj... – zachęciłem go z rezygnacją, podłączając jednocześnie komórkę do gniazdka, bo bateria była na wyczerpaniu.

            – Otóż podczas wojny polsko-krzyżackiej przedstawiciele tego rodu popierali Krzyżaków, a niektórzy napomykają nawet, że brali udział w bitwie pod Grunwaldem – zaczął. – Po stronie krzyżackiej oczywiście...

            – Tak normalnie, z mieczami w dłoniach, czyli zbrojnie?

            – Na to nie ma dowodów, ale wiadomo, że na pewno wspierali zakonników finansowo, w formie pożyczek – kontynuował Mors. – Po przegranej bitwie zakon stracił na znaczeniu i chyba sami Bażyńscy poszli po rozum do głowy i doszli do wniosku, że postawili na złego konia…

            – Aha. I co? Pewnie grunt zaczął im się palić pod nogami? – wtrąciłem z ironią.

            – Ale nie chodzi tylko o to. Prawdopodobnie próbowali wyegzekwować dług, który u nich Krzyżacy zaciągnęli i nawet nieźle im poszło, bo w ramach rekompensaty zakonnicy dali im w posiadanie wspomniane Kadyny. Bażyńscy wzięli, ale chyba uznali, że to ochłap w porównaniu do strat, jakie ponieśli, a że pewnie nie liczyli już na więcej, stali się jawnymi i zaciętymi wrogami zakonu. Działali najpierw w Związku Jaszczurczym, a później byli współzałożycielami Związku Pruskiego, na którego czele stanął Jan Bażyński, znany również jako Hans von Baysen.

            – A jak to się wiąże z miejscem śmierci świętego Wojciecha? – Antek dążył do sedna chcąc przyśpieszyć finał tej przydługiej już rozmowy.

            – Ano właśnie – Mors wrócił do głównego nurtu. – Chodzi o to, że nie ma żadnych twardych dowodów na to, że stało się to tam, w Kadynach. Zwolennicy tej teorii w zasadzie opierają się na tradycyjnym przekazie, żeby nie powiedzieć: legendzie ludowej. Ja natomiast myślę, że ten przekaz niby historyczny, to rezultat wielkiej mistyfikacji, której autorami byli Bażyńscy. Zauważ, ród skompromitowany mocno przez swoje konszachty ze znienawidzonymi Krzyżakami. Dzisiaj tę mistyfikację nazwalibyśmy prawdopodobnie promocją Kadyn, albo akcją piarowską, przeprowadzoną po to, aby dodać znaczenia tej miejscowości i naprawić nadszarpniętą reputację rodu. Dlatego przypuszczam, że miejsce śmierci świętego Wojciecha było zupełnie inne i mam powody twierdzić, że do tego zdarzenia doszło właśnie tutaj, na Mierzei.

            – Dlatego, że na jesionie stracił życie Kalęba? Chyba ocierasz się o bandę, delikatnie mówiąc – skomentowałem jego wnioski z lekką nutą kpiny.

            – Nie ironizuj – Mors odpowiedział z niespodziewanym spokojem i nieukrywaną powagą. – Śmierć Kalęby była jedynie impulsem, który moje rozważania naprowadziły na pewne tory i nadały im kierunek. Mam takie przeczucie, że te jesiony na mojej działce są pozostałością po dawnym świętym gaju, a raczej potomkami drzew, które ten gaj tworzyły i spadkobiercami mocy wypływającej z siły nadprzyrodzonej, organizującej świat według świętych praw – sacrum, którego naruszenie ściągało karę najwyższą.

            – To dlatego powiedziałeś wcześniej, że Kalębę zabił jesion? – nie mogłem uwierzyć w to, co słyszę.

            – Właśnie dlatego – odparł Mors z niewzruszoną pewnością siebie i powagą.

            – Ale przecież świętego Wojciecha nie zabił żaden jesion ze świętego gaju, tylko ludzie.

            – Bo wtedy ludzie, jako narzędzie tej siły najwyższej, stali na straży sacrum i to oni byli egzekutorami praw, jakie obowiązywały, i to oni wymierzali karę najwyższą – tłumaczył cierpliwie. – Wyobrażasz sobie dzisiaj ludzi w roli egzekutorów tych praw nadprzyrodzonych i najwyższych, którzy wymierzają sprawiedliwość za ich naruszenie wbrew obowiązującemu prawu ziemskiemu? Bo ja nie bardzo potrafię sobie tego wyobrazić. Sacrum musi sobie radzić samo, broniąc kosmicznego porządku. Stwierdzenie natomiast, że to jesion zabił Kalębę, jest jedynie rodzajem metafory. Ja w każdym razie do żadnego jesionu na mojej działce już się nie dotknę. W sensie złego dotyku oczywiście – roześmiał się, uznając to ostatnie zdanie za niezły żart.

            – No dobra, ale wracając do naszej rzeczywistości i praw ziemskich… Masz jakieś dowody na to, co powiedziałeś? – Antek spytał rzeczowo. – Chodzi mi o miejsce śmierci świętego Wojciecha, oczywiście.

            – Dowodów nie mam, rzecz jasna – równie rzeczowo stwierdził Mors. – Trzeba jasno podkreślić, że jest to jedynie hipoteza, której potwierdzenie lub obalenie wymaga wnikliwych badań historycznych. Uważam, że są podstawy, aby takie badania podjąć.

            Antek zamyślony podszedł do jesionu, na którym zginął Kalęba. Przyjrzał się uważnie kikutowi konara, który przygniótł nieszczęsnego drwala. Poczuł też chłodny powiew wiatru, usłyszał tajemniczy szum w konarach jesionu i dreszcz przeniknął go do głębi. Usłyszał też odgłos otwieranych drzwi domu. Odwrócił się – stała w nich Kryśka, czasem w chwilach gniewu, nazywana przez Morsa Ryśką. Krzyknęła, zapraszając na śniadanie.


Wszystkie postaci tej książki są fikcyjne i nie należy ich wiązać z konkretnymi osobami.

Książkę można nabyć, klikając w ten link: Opowiastki z Mierzei...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Mamy miliardy z UE na KPO, a zwolennicy PiS i polexitu niezadowoleni

Im bardziej ludzie PiS angażują się w obronę ludzi, którym już postawiono zarzuty, tym bardziej PiS przypomina zorganizowaną grupę przestępczą

Szef PiS bardzo się objadł i miał surrealistyczne wizje. Kto wie, czy Jarosław Kaczyński nie wchłonął substancji sprawiających, że czarne zamienia się w białe, a białe – w czarne