Opowiastki z Mierzei przez Bosego Antka spisane – fragment książki
Mors cieszy się, bo wieje z północy i południa, a on wie doskonale, co to znaczy. Wyłuszczył tę kwestię, gdy siedział z Antkiem – swoim serdecznym kumplem spod Warszawy – dwa dni wcześniej na werandzie przy piwie i zestawie wędzonych ryb w swoim domu pod Krynicą Morską. Na dużym półmisku znalazły się wtedy kawałki łososia, ociekającej tłuszczem ryby maślanej, śledzia, a nawet węgorza. Weranda była niewielka – po jednej jej stronie stały dwa wiklinowe fotele i stolik również wiklinowy. Po drugiej stronie stał stary, odrapany kredens kuchenny, kiedyś chyba biały, a teraz pokryty szaro-kremowym znakiem czasu. Pod kredensem stała wiklinowa kanapa, na której zwykle siadał Antek.
Mors jadł powoli i ze smakiem, a mógł wiele zmieścić, bo brzuszysko ma ogromne, co go wielce radowało, jako że mógł wrzucić do niego wszystko, na co miał akurat chęć. A chęci miał równie ogromne, jak jego brzuszysko. Zjadłszy kilka kęsów sięgał po kufel z piwem, wypijał połowę niemal jednym haustem, ocierał usta i sięgał po lucky strika. To był dla niego odpowiedni moment, aby jedną pasję zastąpić kolejną, czyli wygłaszaniem długich tyrad, w których prawdziwa i – trzeba przyznać – ogromna jak jego brzuch wiedza o morzu, łowieniu bursztynu i samej istocie tego pochodzącego sprzed niemal 50 mln lat materiału, pożądanego nie tylko przez miejscowych, ale i przyjezdnych, mieszała się z legendami. Legendami często zmyślonymi przez niego, z czego mógł nawet nie zdawać sobie sprawy, a nawet zwykłymi konfabulacjami, uznanymi przez Morsa za prawdę niewzruszoną.
Rozmowa z Morsem zatem była sztuką. Trzeba było bowiem gruntownie oddzielać prawdę od fałszu, co jest pracą niemal niemożliwą do wykonania, bo – w prostym rozumieniu – należałoby przede wszystkim znać prawdę, aby wydobyć ją z tego całego śmietniska. W prostym rozumieniu, czyli biorąc wszystko na logikę. Problem jednak w tym, że logika nie miała tu nic do rzeczy, bo to narzędzie nazbyt prymitywne, jak młotek w całym zestawie używanych przez człowieka urządzeń ułatwiających mu pracę i życie. Potrzebne było narzędzie bardziej skomplikowane, żeby nie powiedzieć wysublimowane, które działa na wyższym poziomie ogólności i – żywiąc się dorobkiem myśli całej ludzkości, a przynajmniej dostępnymi jej strzępami – krok po kroku oddzielać ziarno prawdopodobieństwa od plew wszelkich imaginacji. Tego trzeba się nauczyć, jeśli chce się zrozumieć Morsa.
I jeszcze jednego trzeba się nauczyć. Tego przede wszystkim, aby wyodrębnioną plewą nie rzucać Morsowi w oczy. Wpadał bowiem we wściekłość, obrażał się i obrażał swojego rozmówcę, nazywając go głupkiem, który niczego nie rozumie, strzelał focha, czasem rzucił czymś, ale zwracając uwagę, aby zbyt wielkich szkód nie narobić. Wybierał więc na ten przykład wiklinowy koszyczek wypełniony włoskimi orzechami. Takie reakcje wywoływała najczęściej Krystyna – jego życiowa partnerka – która z wyjątkową rezerwą podchodziła do jego opowieści, w trakcie których potrafiła czasem kilkakrotnie przerwać mu i zarzucić kłamstwo. Antek kilkakrotnie był świadkiem takiej sceny i razu pewnego Krystyna, wcześniej zajrzawszy do Wikipedii w telefonie, rzuciła mu prosto w oczy, że kłamie i zmyśla. A rzecz dotyczyła kwestii historycznej. Mors, absolwent historii na uniwersytecie w Gdańsku, aż poczerwieniał na brodatej twarzy.
– Krawcowa się odezwała, kurwa jej mać! – wrzasnął, przypominając jednocześnie swojej Kryśce, że jej edukacja skończyła się na szkole odzieżowej. – Ty możesz mnie najwyżej pouczać, jak guzik przyszyć, choć tego też nie jestem pewien. Taki tłumok zajrzy do Wikipedii i wydaje mu się, że znalazł początek i kres wszelkiej wiedzy. Ile książek w swoim życiu przeczytałaś, że w ogóle zabierasz głos? No ile? Dwie, a może trzy? – nie ustawał w docinkach i uderzając w czuły punkt, bo wiadomo było powszechnie, że Kryśka, nazywana nieraz przez Morsa Ryśką, nie czyta, a noce zarywa grając w jakąś tam grę sieciową.
To wtedy właśnie Mors poderwał się z wiklinowego fotela po swojej
wściekłej tyradzie i z całej siły kopnął we wspomniany koszyk z
orzechami, które jego partnerka łupała sobie dziadkiem i pojadała,
zapijając piwem. Koszyk odbił się o drzwi werandy, orzechy
rozsypały się po całym pomieszczeniu, a Mors, uchyliwszy się
wcześniej przed dziadkiem, którym Krystyna cisnęła w niego,
chwycił paczkę lucky strików leżącą na stoliku i wypadł
rozwścieczony na zewnątrz. Krystyna zaś z dumnie podniesioną
głową i obrażoną miną podniosła się ze swojego fotela i wyszła
energicznie drugimi drzwiami, kierując się wgłąb domu.
Antek
uważał więc na to, co mówił, chociaż w jego przypadku nie
zawsze to było konieczne, bo zaskarbiłem sobie szacunek Morsa, gdy
kiedyś rzuciłem mimochodem, uśmiechając się i mrugając do
swojego rozmówcy:
– Jestem pewien, że wiele rzeczy, o których opowiadasz nie wydarzyło się nigdy, ale mogły się wydarzyć, dzięki czemu twoja opowieść jest tak barwna i dynamiczna, a przy tym szczegóły, którymi ozdabiasz swoją historię, nadają jej niepowtarzalny klimat i taką metafizyczną głębię – ciągnąłem w oczekiwaniu, jak na to zareaguje.
Mors początkowo przymrużył niebezpiecznie oczy, potem nagle wstał i przyniósł butelkę dwunastoletniej whisky typu single malt i nalał po szklaneczce.
– Nareszcie trafił się ktoś, kto kuma, o co w tym wszystkim chodzi – rzekł z zadowoleniem i stuknął swoją szklaneczką w moją, którą już trzymałem w dłoni. – Twoje zdrowie.
Od tamtej pory wolno mi było czasem zakwestionować coś, o czym mówił, a o czym ja miałem pewne pojęcie i wiedziałem, że Mors ściemnia.
– Może rzeczywiście masz rację – przyznawał się wówczas, puszczając oko z szelmowskim uśmiechem. – Chyba się trochę zagalopowałem.
A więc dwa dni wcześniej Antek i Mors siedzieli na werandzie domu pod Krynicą Morską, skubiąc drobnymi kęsami wędzoną rybę i popijając piwo.
– Musisz wiedzieć, że bursztyn przyjdzie na pewno, jeśli spełni się pięć warunków – powiedział Mors, wypuszczając kłąb dymu. – Nie są to częste przypadki, ale zdarzają się, więc zawsze musisz być gotowy, żeby natychmiast ruszać nad morze, jeśli nawet tylko wydaje ci się, że to jest ten niezwykły czas.
Wiatr od Zalewu Wiślanego, czyli od południa uderzył w drzwi werandy aż zadygotały płomyki świeczek, jakimi Mors oświetlał pomieszczenie, ponieważ – jak twierdził – naturalne światło pobudza wyobraźnię oraz inne zmysły, które – gdy tylko włączyć taką lub inną żarówkę – czmychają w popłochu i kryją się w najdalszych zakamarkach świadomości lub podświadomości.
– To dlatego, gdy tylko nastała elektryczność, ludzie zmienili się diametralnie i stracili wiele ze swoich talentów i możliwości – powiedział kiedyś, gdy rozmowa zeszła na ten właśnie temat. – Warto, jak tylko można, rezygnować z elektrycznego oświetlenia, a wtedy te niezwykle delikatne, a jednocześnie niezwykle ważne dary natury powoli wracają. Chyba warto, nie? – rozłożył ręce i potoczył dookoła wzrokiem z miną człowieka, który nie spodziewa się sprzeciwu. I sprzeciwu nie było.
– A czy muszą być świece? Czy może być na przykład lampa naftowa? – zapytał Antek, któremu w tej samej chwili nasunęły się obrazy z wczesnego dzieciństwa, kiedy jedynym oświetleniem w jego domu była wspomniana lampa naftowa z płomykiem, rzucającym po ścianach chwiejnymi cieniami, zmieniającymi kształt zależnie od ruchu domownika lub płomyka lampy. Był to czas nasycony magią, wspominany przez Antka ze szczególnym rozrzewnieniem, a zwłaszcza momenty, gdy w domu zbierali się sąsiedzi i snuli opowieści o tym, co w ich życiu się zdarzyło. Antek siadywał wówczas w jak najciemniejszym kącie i wstrzymywał oddech, aby nikt go nie zauważył i nie pogonił do łóżka.
– Akurat nie mam lampy naftowej, ale jak najbardziej się nadaje, podobnie jak kaganek, łuczywo, pochodnia i tak dalej i tak dalej... Ważne, aby światło od płomienia pochodziło – skwitował Mors to pytanie.
Zgodnie zatem z tą zasadą siedzieliśmy przy świecach, których płomienie chwiały się od nagłego podmuchu, ponieważ zarówno drzwi werandy, jak i okna nie były zbyt szczelne, co dało się odczuć wdzierającym się do wnętrza chłodem. Radziliśmy sobie z nim jednak, zwłaszcza że był niczym w porównaniu do wczorajszych doznań, podczas nocnego połowu bursztynu w pobliżu Mikoszewa. Zaczęło się od tego, że Krystyna odebrała telefon, wyszła z werandy mocno podekscytowana i niedługo potem wróciła z błyszczącymi oczyma.
– Dzwonił Waldek, mówił że sypnęło bursztynem w Mikoszewie – wypaliła podniecona.
Mors zerwał się ze swojego wiklinowego fotela ze sprawnością pantery, o którą nikt by go nie podejrzewał. Atmosfera podniecenia udzieliła się Antkowi, który poderwał się zaraz za Morsem.
– Nie wiadomo, co to znaczy w słowach Waldka, bo równie dobrze może chodzić o drobny topik, który dla nas jest bezużyteczny, a dla niego to bursztyn – mruknął Mors pod nosem.
– Ale sprawdzić trzeba – stwierdziła Krystyna z naciskiem.
– Tego akurat nie trzeba mi tłumaczyć – skwitował Mors i wyszedł z werandy na zewnątrz. Wdarł się podmuch wiatru z kroplami drobnego deszczu. – Jest dobrze – stwierdził zadowolony. – Wieje z południa, a więc mamy kontrę. Przejdźmy na drugą stronę.
Antek ruszył za nim wokół domu. I wtedy wdarł mu się w uszy huk morza, docierający aż tutaj, chociaż dom stał na Zalewem Wiślanym, więc odgłosy szalejącego Bałtyku musiały pokonać nie tylko znaczną odległość, ale i porastający wydmy las.
– Mamy i sztorm, tylko, cholera, idzie tak jakby trochę z zachodu – potrząsnął głową nieco mniej już zadowolony. – Byłoby lepiej, gdyby szedł prosto z północy, lub z północnego wschodu, ale dobre i to.
Wpadli obydwaj z powrotem do domu, Mors rzucił okiem na przygotowany sprzęt, który leżał gotowy w kącie przedsionka. W skład ekwipunku wchodził przede wszystkim plecak z potężną lampą ultrafioletową, w której świetle bursztyn fosforyzuje seledynowym blaskiem, jak naszywki na uniformach strażaków. Wodery wisiały na wieszaku. Sprawdziwszy wpierw, czy lampa działa jak trzeba, Mors zaczął wbijać się w wodery. Antek zasznurował skórzane buty.
– Nie wziąłeś gumowców!? – Mors rzucił mu złe spojrzenie. – Tak niewiele zdziałasz, a swoich ci nie dam, bo są mokre i suszą się przy piecu. Trudno, musisz jechać w tym, co masz. Weźmiesz jeszcze lampkę czołową, przyda nam się.
Antek wciągnął sweter, narzucił kurtkę, na czapkę naciągnął czołówkę. Mors pogrzebał jeszcze w szufladzie i wyciągnął ręczną, niewielką latarkę ultrafioletową i wręczył ją Antkowi. W drodze do Morsowej terenówki chwycili jeszcze spod wiaty dwa kaszory, przypominające do złudzenia wędkarskie podbieraki, ale większe i o mocniejszej konstrukcji. Bez nich nie ma się co wybierać nad morze po bursztyn.
Wyjechali z podwórka i po chwili sunęli powoli wąską drożyną. Dojechali do asfaltówki, prowadzącej wzdłuż Mierzei aż do granicy z Rosją. Skręcili na zachód, w stronę Mikoszewa. Przed wioską skręcili w leśną dróżkę i dojechali do samej wydmy, za którą była już tylko plaża i rozhuśtany Bałtyk.
Wszystkie postaci tej książki są fikcyjne i nie należy ich wiązać z konkretnymi osobami.
Książkę można nabyć, klikając w ten link: Opowiastki z Mierzei...
Komentarze
Prześlij komentarz