Moja proza: Gul, gul, gul Gloryja – opowiadanie

 

Wesoło było Wincentemu Kuszy, oj wesoło. Choć akurat w jego przypadku to żadna nowość. Wincenty bowiem zawsze był wesolutki po parogodzinnym posiedzeniu z kompanami pod sklepem spożywczym w Ochelcu. A siedzieć było nad czym, bo wieprzki na spędzie dostały pierwszą klasę – jego dwa i Stacha Pchlika z Ochelca jeden. Zaś winka, tego przez Wincentego i jego kompanów umiłowanego nad życie, najsłodszego w świecie, takiego z nazwą patykiem wypisaną – w sklepie nie brakowało.

Siedli więc sobie w cieniu, w klatce drucianej, w której składowano skrzynki z pustymi flaszkami, i dokąd widać było, ile cennego napoju szklanka zawiera, spijali tę słodkość smakiem jedynie do nektaru boskiego porównywalną. A gdy już szklankę po musztardzie mrok pochłonął i jesienny ziąb zaczął do kości przenikać, rozeszli się. Wincenty – jak zwykle wesolutki i Stachu – jak zwykle w takich wypadkach ponury niby chmura gradowa. Wincenty wturlał się na swoja furmankę, cmoknął na siwka i wywrzaskując na całe gardło „Gul gul gul Gloryja, tak się winko wypija” powoli przemierzał Ochelec kierując się w stronę Wychelca, gdzie mieszkał. Siwek znał drogę, a że w tej chwili łeb koński roztropniejszy był niż głowa siwkowego pana, Wincenty słusznie nie wtrącał się do tego, co zwierzę sobie poczynało. Zawsze bowiem dobrze na tym wychodził.

Stachu zaś mrucząc pod nosem i warcząc na wszystkie strony przekleństwami lazł zakolami do swojej chałupy własnej babie gębę obić. Zawsze bowiem to czynił, więc i teraz czemu miałoby się stać inaczej.

Mniej więcej w połowie drogi pomiędzy Ochelcem a Wychelcem, po obydwu jej stronach rozciągały się podmokłe łąki. W większości jednak zryte torfowymi wyrobiskami, teraz zamienionymi w trzęsawiska porośnięte sitowiem, tatarakiem i wszelkim innym błotnolubnym paskudztwem.

Jedna z kępek sitowia zatrzęsła się. Jednocześnie dał się słyszeć przejmujący chichot.

– Cicho bądź – zaskrzeczał cienki głosik i różowa poświata rozbłysła wśród sitowia. – Słychać cię na kilometr.

 A ciebie na dwa, tak się wydzierasz – odparował głosik jeszcze cieńszy, zaś różowa poświata rozpłynęła się w białym błysku, który nagle wystrzelił z chaszczy.

 Ciii... Ktoś jedzie drogą  znowu się zaróżowiło w sitowiu.

Przez chwilę było cicho i ciemno w sitowiu. Dał się słyszeć tylko odgłos kopyt końskich z oddali i fałszywy śpiew.

 Hi, hi, hi... Tak się drze, że trąb grających by nie usłyszał, a co dopiero ciebie, nie mówiąc już o mnie – zaśmiał się głosik jeszcze cieńszy, ale bez białego fajerwerku.

 A jak usłyszy?

 No dobra już dobra, niech ci będzie – uspokoił się jeszcze cieńszy.

Przez chwilę trwała cisza. Potem sitowie zaszeleściło i zaczęło kłaść się wąską ścieżką, która z nieprawdopodobną szybkością biegła w kierunku drogi. Tylko ktoś, kto się uważnie przyjrzał zauważył, że sitowiem przemykały dwie postaci, a właściwie ledwo widoczne poświaty – jedna różowa, druga biała.

Wincenty, który zdążył właśnie wjechać pomiędzy łąki, zamilkł nagle, bo jakoś straszno mu się zrobiło. Rozejrzał się wokół i ciarki przeszły mu po plecach. Złą sławą wśród mieszkańców Ochelca i Wychelca cieszyło się to miejsce. Gdyż straszyło tutaj, a zdarzało się też, że nieszczęścia na spóźnionych podróżników ściągało. Szczególnie chętnie starzy ludzie opowiadali o przypadku, gdy pięć furmanek wracających po zmierzchu z jarmarku w Widowisku coś wyprowadziło w moczary i bez śladu potopiło. Pięć wozów, pięć koni, pięciu chłopów i pięć bab. Także trzy panny na wydaniu, o niespotykanej – jak powiadają teraz wiejscy bajarze – urodzie. Znaleźli się kiedyś w Wychelcu trzej śmiałkowie, którzy sprawę zbadać postanowili. Wybrali się nocą w moczary, zaś rano jeden tylko wrócił pozieleniały ze strachu. Pozostali dwaj natomiast po dwóch dniach dopiero się pojawili, ale gadali zupełnie od rzeczy, ponieważ to, co zobaczyli, w głowach im zupełnie pomieszało. Na szczęście ten co pierwszy wrócił wnet doszedł do siebie. Niewiele jednak potrafił powiedzieć. Tyle tylko, że jakieś dwie postacie widział ogniste. Jedna porwała jednego z jego kompanów pod pachę, druga drugiego i pognały pędem w sam środek łąk i torfowisk. Żaden z tych z pomieszanym rozumem ani nie potwierdził tej opowieści, ani jej nie zaprzeczył, śmiali się tylko w głos, gdy ich o cokolwiek pytano. Mimo to ludzie uwierzyli nieborakowi, który cało uszedł, bo i cóż mieli zrobić. Ponieważ jedna z tych postaci świeciła blaskiem białym jak piorun, ludzie nazwali ją Gromogniem. Druga, świecąca na różowo, zyskała sobie imię Różogień.

Wincenty znał wszystkie opowieści o Gromogniu i Różogniu. Lubił ich słuchać w zimowe wieczory, kiedy ogień buzował w piecu, a naftowa lampa rzucała ruchliwe cienie po ścianach. Ale nie wierzył w nie. Bo Wincenty wierzył tylko w to, co na własne oczy zobaczył i własnym palcem dotknął. Mimo to, znalazłszy się wśród moczarów, rozglądał się trwożliwie na wszystkie strony i nasłuchiwał uważnie. Lecz nic nie zauważył. Odetchnął głębiej, ale zaraz rozzłościł się, bo mimo wszystko strach go nie opuszczał. Zaklął więc siarczyście i rozryczał się na całe gardło: „Gul, gul, gul Gloryja, tak się winko wypija”. Jego ochrypły głos przetoczył się echem przez moczary.

Tymczasem dwie poświaty - jedna biała, druga różowa – zamigotały przy drodze.

 Ty z tamtej, ja z tej – biała się rozjaśniła nieco.

 A może ty z tamtej, a ja z tej? – błysnęło różowym blaskiem.

 Musisz zawsze na przekór? – zaperzył się Gromogień.

 A ty musisz się zawsze szarogęsić? – odparował Różogień.

 Ktoś musi zdecydować.

 No to ty z tamtej a ja z tej.

 Dobra, już dobra... – biała poświata przemknęła na drugą stronę drogi.

 Gotów? No to trzy, cztery i... – zakomenderował Różogień.

Chwycili jednym ruchem za wstęgę szosy i poderwali ją do góry. Szosa zakołysała się w powietrzu, dał się słyszeć szmer osypującego się piasku. Poświaty zaczęły wlec szosę w głąb moczarów. Wygięła się w łagodny łuk z lekkim chrzęstem. Gdy oddalili się od miejsca, z którego ją wzięli o jakieś sto metrów, rzucili ją z rozmachem w niewidoczne błoto. Chlapnęło i oderwany koniec szosy pogrążył się w czerni. Pozostała jej część utrzymywała się jednak na powierzchni moczarów.

Wincenty jechał sobie powoli, rozglądając się trwożliwie na boki i dla odwagi śpiewając, ile tylko mocy w gardle. Choć był czujny, nie zauważył, że droga ugina się lekko pod kołami jego wozu.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Mamy miliardy z UE na KPO, a zwolennicy PiS i polexitu niezadowoleni

Im bardziej ludzie PiS angażują się w obronę ludzi, którym już postawiono zarzuty, tym bardziej PiS przypomina zorganizowaną grupę przestępczą

Szef PiS bardzo się objadł i miał surrealistyczne wizje. Kto wie, czy Jarosław Kaczyński nie wchłonął substancji sprawiających, że czarne zamienia się w białe, a białe – w czarne