Opowiastki z Mierzei przez Bosego Antka spisane – końcowy fragment książki
Gdy dojechali do domu, zaczęło się już ściemniać. Antek poszedł na górę, żeby się przygotować do jutrzejszego wyjazdu.
Kończył się pakować, gdy drzwi się otworzyły i stanął w nich Mors.
– Dzwonił Stonek, taki rybak z Kątów Rybackich, mówił że ma dużo dzikich kaczek i żeby przyjechać, bo nie ma co z nimi zrobić. Pojedziesz ze mną? – zapytał.
– To rybacy już nie łowią ryb, tylko strzelają do kaczek? – zdziwiłem się, puszczając oko do Morsa, który się roześmiał.
– Zaplątały im się w sieci, często się to zdarza – wyjaśnił.
Oczywiście zgodziłem się, bo zawsze to jakaś przygoda, dla mnie wręcz egzotyka. Pojechaliśmy.
Dojechali do Kątów i przez otwartą bramę wjechali na jedną z posesji. Przed wejściem zapaliło się światło, gdzieś zaszczekał pies. Z domu wyszedł Stonek, rybak postawny jak Mors, ale od Morsa nieco szczuplejszy i trochę wyższy. Na łysą głowę naciągnął kaptur kurtki. Ruchy miał energiczne, przywitał się, wyciągając swą wielką jak łopata dłoń. Jej uścisk był prawie bolesny.
– Chodźmy do garażu – rzucił krótko i ruszył wyłożonym betonową kostką podjazdem.
Poczekałem na Morsa, który z bagażnika wydobył plastikową skrzynkę. Razem podążyliśmy za Stonkiem.
– Tylko to przywiozłeś? – skrzywił się Stonek, ujrzawszy skrzynkę.
– Wystarczy – odpowiedział Mors.
– Wystarczy? Popatrz tylko – Stonek wskazał trzy wypełnione zamarzniętymi na kość kaczkami worki i cztery skrzynki, również pełne ptaków.
– Wypływaliście w morze? Przecież jest sztorm – zdziwił się Mors.
– Parę dni temu trochę mniej kołysało i zaryzykowaliśmy, bo trzeba, do cholery, coś robić – wzruszył ramionami rybak. – Ryby nie było, ale mieliśmy pełne sieci tego gówna – pokazał na kaczki. – Każdy trochę wziął, ale przecież nie przerobię tego, to rozdaję, komu się da. Dobra! Zrobimy tak! Weźmiesz jeden worek i dwie skrzynki, później oddasz puste! – zarządził głosem nie zakładającym sprzeciwu.
– Ale… – chciał zaprotestować Mors.
– Nie pierdol, tylko bierz… – Stonek chwycił worek i poszedł z nim do auta Morsa. Ładunek wrzucił do bagażnika. Mors, zrezygnowany, podniósł skrzynkę, ja drugą.
Podczas drogi powrotnej Mors przez jakiś czas milczał, myśląc intensywnie.
– Te dwie skrzynki zabierzesz ze sobą – wypalił znienacka.
Aż mnie zamurowało.
– Pogięło cię, co ja z tym zrobię!? – prawie krzyknąłem.
– A ja? – spokojnie odparł Mors. – Kryśka tego nie ruszy... Przez tydzień, kurwa, będę oprawiał te ptaszyska... – spojrzał na mnie z nadzieją. – Rozdasz znajomym…
Nic nie odpowiedziałem – wyjąłem telefon i wybrałem pierwszy numer. Zanim dojechaliśmy na miejsce, udało mi się porozmawiać z pięcioma zaprzyjaźnionymi osobami. Byli zaskoczeni, ale chętnie przystali na propozycję. Zadeklarowali, że wezmą po dwie-trzy kaczki. Po chwili rozmowy z Morsem ustaliliśmy, że zabiorę jedną skrzynkę.
– Dobre i to – mruknął zadowolony.
Następnego ranka zszedłem na dół z całym swoim dobytkiem. Najpierw było śniadanie, później kawa na werandzie i pogawędka. Tak minął czas prawie do południa. Gdy już się zebrałem do wyjazdu, Mors nagle, jakby sobie o czymś przypomniał, zniknął na chwilę. Wrócił z litrową butelką śliwowicy, produkowanej przez braciszków zakonnych w Austrii. Mors zaprzyjaźnił się z braciszkami, gdy pewnego razu pojechał tam ze swoim towarem na imprezę handlową, jakich wiele organizuje się w różnych miejscach przy starym Bursztynowym Szlaku. Mieszkał u nich, podarował im trochę bursztynu, a oni odwdzięczyli się śliwowicą własnego wyrobu.
Wręczył mi butelkę.
– No co ty, zostaw sobie – wyjąkałem zaskoczony.
– Mam jeszcze dwie – Mors z zadowoleniem puścił oko.
Zatrzymałem się na stacji benzynowej przy „siódemce” po przejechaniu jakichś stu kilometrów. Wysiadłszy z auta poczułem na twarzy delikatny powiew ciepłego wiatru. Musiało być co najmniej kilka stopni powyżej zera. Szok! Gdy wyjeżdżałem z Mierzei, termometr wskazywał kilkanaście stopni mrozu! Zatankowałem i już miałem ruszyć w dalszą drogę, ale przypomniałem sobie o kaczkach. Zajrzałem do bagażnika – ptaki miały mokre pierze.
Było kilka minut po osiemnastej, gdy dojechałem do domu. Było jeszcze cieplej – termometr wskazywał dwanaście stopni powyżej zera. Pierwsze, co zrobiłem, zajrzałem do bagażnika. Uderzył mnie nieprzyjemny zapach, a kaczki były mokre i całkowicie sflaczałe. Mięso wyraźnie zaczęło się psuć. Do kurwy nędzy, zakląłem, ale się wpakowałem… Po chwili namysłu zacząłem dzwonić do swoich przyjaciół. Powiedziałem, w czym rzecz, przeprosiłem, trochę się ze mnie ponabijali, i już… Odetchnąłem z ulgą. Coś jednak trzeba zrobić z tym gównem, popatrzyłem na skrzynkę... Postawiłem ją przed domem, chwilę pomyślałem i… machnąłem ręką – jutro będę się zastanawiał!
Zabrałem swoje bagaże i wszedłem do domu. Było trochę zimno, więc włączyłem gazowy piec. Dom był drewniany, dlatego po dwudziestu minutach już czułem, jak się nagrzewa. Przyrządziłem coś do jedzenia, później kawę i włączyłem płytę Leszka Możdżera. Nalałem sobie kieliszek śliwowicy od Morsa. Za chwilę zadzwonił telefon. Mors!
– Jak smakuje śliwowica? – zaśmiał się.
– Skąd wiedziałeś, że sobie nalałem? – zdziwiłem się.
– Intuicja – śmiał się dalej. – Zresztą ja też sobie nalałem!
Napiliśmy się, trochę pogadaliśmy i poszedłem spać. W łóżku poczytałem książkę do momentu, aż mnie zmorzył sen.
Rano wciąż było ciepło na zewnątrz. Wyszedłem przed dom, planując zakopać biedne ptaki. Ale skrzynka była pusta! Mój dom nie był ogrodzony i jedyne wytłumaczenie, jakie mi się nasunęło, to wałęsające się w nocy po okolicy psy… Musiały oczyścić skrzynkę co do jednego ptaka. Roześmiałem się wesoło i… zatęskniłem za Mierzeją.
Wszystkie postaci tej książki są fikcyjne i nie należy ich wiązać z konkretnymi osobami.
Książkę można nabyć, klikając w ten link: Opowiastki z Mierzei...
Komentarze
Prześlij komentarz