Moja proza: Zakurka – opowiadanie
Słońce zbliżało się do celu swej wędrówki, jeżeli za cel uznać linię horyzontu. Jednakże upał nie zelżał ani trochę. No, może ociupinkę się ochłodziło, ale niewiele. I nie dla każdego było to wyczuwalne.
Majster – Wincenty Horyszek – twierdził na przykład, że to gówno prawda jakoby tym goręcej być miało im słońce wyżej na niebie.
– Bo przecież – wywodził – jestem na dworze od samego świtu i jak piekło z rana tak i w południe i tak samo teraz, przed zmierzchem.
– To po co żeś pan, panie majster, nie robił w południe tylko czekać kazał, aż słońce niżej zejdzie? – uśmiechając się chytrze spytał Franek, pomocnik majstra Horyszka.
Majster Horyszek, chłop bystry, dostrzegł ów szczególny uśmieszek swego pomocnika. Wyjął papierosa ze zmiętoszonej paczki.
– Ty, Franek, za przemądrzały nie bądź – powiedział spokojnie, międląc papierosa w grubych, popękanych paluchach – bo jeszcze ci dużo brakuje, żeby mnie w kozi róg zapędzić.
Franek uśmiechnął się teraz szeroko zadowolony, że starego poruszyło. Rozwalił się na kupie piachu na wznak, ręce podłożył sobie pod głowę i patrzył na majstra ciekaw, co tamten jeszcze powie. Znał, widać, swojego chlebodawcę dobrze i wiedział jaką dźwigienkę nacisnąć, żeby majster się zacietrzewił. Stary złościł się czasem na Franka, ale dało się wyczuć, że tak w gruncie rzeczy przypadli sobie do gustu i dobrze im było razem. Nie przeszkadzało nawet to, że mnóstwo lat dzieliło ich od siebie.
Majster wyturlał papierosa w palcach, potem, wodząc językiem po dolnej wardze, wydłubał z niego kołek. Na koniec ostukał jego koniec o poziomicę, lub – jeśli kto woli – o waserwagę, obmacał kieszenie spodni. Najpierw lewą, potem prawą, potem jeszcze raz, dokładniej, lewą i znowu prawą, wreszcie z kieszonki koszuli, tej na piersiach, wyjął zapalniczkę i przypalił sobie gotowego już do użycia papierosa.
Zaciągnął się głęboko, oparł lewym łokciem o kupę piachu i wypuścił siwą chmurę dymu. Wiatru nie było. Powietrze wisiało gęste i nieruchome, więc chmura kłębiąc się, ale trzymając kupy, zaczęła przesuwać się powoli coraz wyżej i wyżej, aż w końcu rozpłynęła się na tle szarzejącego już nieba.
– Bo to jest tak – Horyszek zaczął mówić dalej – Do południa słońce pali żywym ogniem, ale ziemia po nocy zimna i dużo ciepła zabiera. Z góry gorąc, z dołu chłód i z tego robią się wiatry. Wiatry i ziemia chłodzą, ale w południe grzeje już tak, że trzeba uciekać. Ale nie dlatego, że powietrze za ciepłe, tylko że słońce poparzyć może. Potem słońce schodzi niżej, przestaje smażyć i można wyjść. Ale nie żeby miało się ochłodzić. Tak samo ciepło jest, bo teraz ziemia grzeje od słońca nagrzana. I wiatry ustają. Zawsze po wieczór ustają. Tak to już urządzone wszystko żeby porządek jaki taki był – stary znowu się zaciągnął głęboko i znów wypuścił chmurę, która poszła śladem poprzedniej.
Franek uniósł nieco głowę i popatrzył na Horyszka ze szczerym podziwem.
– Skąd pan to wszystko wiesz, panie majster? – spytał.
– Ano żyje już człowiek trochę na tym świecie, to i dowiedział się co nieco – odparł majster i znów zaciągnął się głęboko.
Franek z powrotem ułożył kędzierzawą głowę na skrzyżowanych z tyłu dłoniach i patrzył w niebo rozmyślając nad tym, co powiedział majster.
Siedziałem sobie z boku na dwóch pustakach z podłożoną pod tyłek deską. Horyszek mi z tą deską poradził żebym – nie daj Boże – „wilka” nie złapał. „Pustak to pustak, swoje robi” – przekonywał. Siedziałem sobie i – tak jak inni – paląc papierosa, przysłuchiwałem się pogawędce majstra z pomocnikiem.
Budowaliśmy dom. Piękny, piętrowy dom niejakiemu Gorbakowi. Gorbak był lakiernikiem samochodowym, najlepszym w okolicy, i dorobił się fortuny na tym fachu. Ładował teraz wszystko w dom. Bo domu, powiadał, nikt mu nie odbierze, a z pieniędzmi to nigdy nie wiadomo. Nająłem się do roboty u Gorbaka, żeby zarobić nieco grosza. A trzeba powiedzieć, że Gorbak całkiem dobrze płacił. I teraz siedziałem sobie na pustakach, bo Horyszek zarządził przerwę na papierosa, czyli – jak to on nazywa – zakurkę. Siedziałem z deską pod tyłkiem, słuchałem starego i rozglądałem się po okolicy.
Inni także zostawili robotę i porozsiadali się gdzie komu wygodniej: po dwóch, trzech – zależy kto przy kim najbliżej robił. Każdy wyjął swoją paczkę, ten i ów obdzielił ogniem najbliżej siedzących i następne chmurki, w ślad za majstrową, zaczęły szybować ku górze.
Działka Gorbaka leżała na samym krańcu miasta. Z lewej widać było betonowe osiedle – całe szeregi szarych bloków, długich na kilkadziesiąt metrów, a pomiędzy nimi, trójkami, smukłe wieżowce. Nic tylko beton i stal – symbol peerelowskiej przeszłości.
Z prawej natomiast rosło osiedle domków jednorodzinnych. Na murach uwijali się ludzie, ruchliwi jak mrówki, warczały betoniarki. Robota szła ostro, na całego. Gdyby tak stanąć pomiędzy blokowiskiem i skupiskiem domów, można by powiedzieć, że stoi człowiek na granicy dwóch epok.
A na wprost już tylko pola, za którymi – w dali – czerniał las. Była połowa sierpnia, więc pola stały puste. Zboża sprzątnięte – zostały tylko wyblakłe rżyska. Miejscami tylko czerniły się pasy zoranej ziemi. Poza tym wypłowiałe w słońcu miedze i krzywe bruzdy. Na rżyskach gołębie, kury, wrony. Spacerowały i wybierały pogubione z kłosów ziarno. Nie zmarnowało się chociaż. W bruździe, jakieś pięćdziesiąt metrów od nas, przycupnął szarak. Wstałem, podniosłem okrągły kamień i rzuciłem. Nie doleciał oczywiście.
– Za daleko – mruknął Horyszek.
– Wiem – odmruknąłem.
Spojrzał na mnie zdziwiony, jakby chciał zapytać, to po co rzucam, skoro wiem.
Zając dosłyszał stukot spadającego kamienia i stanął słupka. Dojrzał nas. Nagle dał susa i biegł długo. Wydawało mi się, że hen, pod samym lasem, widzę jeszcze ruszający się punkcik. Gdy znikł mi z oczu, siadłem z powrotem.
Z dwieście metrów od działki Gorbaka, w szczerym polu, stała stodoła. Samotna, żadnych innych zabudowań koło niej. Trzy drzewa tylko rosły w pobliżu – dwie wierzby rosochate i jedna strzelista topola. Nic więcej.
Stodoła była stara. Drewno, z którego ją zbudowano dawno już poczerniało od słotnych jesieni i upalnych letnich dni. Dach miała ze słomy. Nie wiadomo w jaki sposób się ostała, sama jedna spośród innych zabudowań, które z pewnością kiedyś dotrzymywały jej towarzystwa. Nie kryła w sobie świeżo zżętego zboża, ani pachnącego siana. Służyła ptakom lub wesołej kompanii pijaczków z butelczyną do rozpicia za schronienie. Stała sobie, w zasadzie zbyteczna, ale nie zawadzała swoją obecnością. Wtopiła się jakoś w krajobraz i była – można rzec – nieodłącznym jego elementem. Czekała chwili, gdy buldożer lub inna maszyna wdepcze ją w ziemię i rozmiele z piachem, albo gdy sama, zmurszała, zawali się i powoli wsiąknie w glebę ani śladu nie pozostawiając po sobie.
Gdzieś wysoko, w przestworzach, zaświergolił skowronek. Poszedłem śladem Franka – położyłem deskę przy kupie piachu, rozłożyłem z tyłu swoją bluzę i rozwaliłem się na plecach, ręce podkładając pod głowę.
Poszukałem oczyma skowronka. Migotał wysoko, prawie nad samą moją głową. Trzepotał skrzydełkami, wzlatywał i opadał niżej i śpiewał niezmordowanie czystym głosem.
– Ładnie świergoce – zauważył Franek.
– Eee tam, ładnie... Kiedyś to były skowronki – machnął ręką majster Horyszek i zaciągnął się łapczywie.
– Inne jakie, czy co? – spytał Franek.
– Inne, nie inne... Może weselsze.
Tymczasem skowronek umilkł. Widziałem jak ciemna kulka opadała w dół ukośnie i znikła za stodołą.
– O, widzisz? Już mu się odwidziało. Kiedyś to taki ci potrafił całe popołudnie nad człowiekiem przewisieć i przetrelować.
Majster chciał zaciągnąć się raz jeszcze, ale palił mu się już prawie filtr, więc zamaszyście odrzucił peta w kałużę przy betoniarce.
Spojrzałem w stronę wieżowców. Szło w naszą stronę dwoje ludzi. Przyjrzałem się lepiej i wydało mi się, że szli jakoś tak chwiejnie. Kroki niepewnie stawiali i zataczali się chyba nawet. Zacząłem przyglądać się dokładniej. Spici czy co? Wyraźnie przecież było widać, że nogi im się plączą. Zdziwiłem się gdy rozpoznałem, że ta niższa postać to kobieta.
W miarę jak się zbliżali, coraz więcej szczegółów dawało się rozpoznać. Na przykład fakt, że trzymali się za ręce. Lub to, że kobieta była młoda, dużo młodsza od mężczyzny. I całkiem ładna nawet chyba.
– A dlaczego, panie majster, pod wieczór wiatr ustaje? – Franek powrócił do poprzedniego tematu.
– Dlaczego? Bo ciepło jednakowe ze wszystkich stron idzie. I od ziemi i od nieba, to z czego ma wiać?
Mężczyzna objął kobietę. W ten sposób szło im się trochę równiej. Nie spieszyli się. Po jakimś czasie zatrzymali się. Kobieta była ubrana w białe spodnie szczelnie opinające pośladki. Na bosych stopach miała jakieś sandały. Górną część ciała okrywała jasnoniebieska bluzka z dużym dekoltem i bez rękawów. Z ramienia zwisała jej torebka. Ciemnoniebieska, prawie granatowa. Blond włosy miała ścięte krótko, mniej więcej na długość zapałki. Chyba przez te włosy nie rozpoznałem od razu, że to kobieta.
Mężczyzna miał na sobie dżinsy, tenisówki i fioletową koszulę z krótkimi rękawami, rozchełstaną do samego pasa. Na wygląd dałbym mu ze czterdzieści lat, ale miał nie więcej jak trzydzieści pięć. Bo taki, co ostro pociąga z butelki, zawsze na więcej wygląda. A dałbym sobie głowę uciąć, że ten grzeje na okrągło.
Zaczęli się całować.
– Panie majster?
– Co?
Horyszek zaczął już drzemać oparty na łokciu, więc drgnął, usłyszawszy nagle głos Franka.
– Panie majster, a kościół dali by my radę postawić?
– Bo co?
– Ale dali by my, panie majster?
– Co mieli by my nie dać.
– Bo ksiądz z naszej parafii chce stawiać... I majstra szuka.
– A niech ta szuka.
Przestali się całować. Objęli się, tak jakby mieli pójść dalej, ale nie poszli. Mężczyzna bowiem chciał skręcić w pole, w kierunku stodoły, lecz kobieta zaparła się obiema nogami i nie chciała ruszyć z miejsca. Siłowali się przez chwilę. Wreszcie mężczyzna ustąpił i poszli poprzednią drogą, ciągle objęci. Ale ustąpił tylko pozornie. Bo po paru krokach zawinął kobietą tak, że omal się nie przewróciła i pociągnął ją ku stodole. Kobieta szarpnęła się energicznie i wyrwała z jego objęć. Ruszyła chwiejnym krokiem w powrotną drogę.
– Może by my się tak ugodzili, panie majster?
– Z kim ugodzili?
– No, z księdzem. Na ten kościół.
– Eee... Jak się tu z księdzem godzić?
– Jak to jak? Normalnie przecież płacił będzie.
– Eee... Trzeba by brać, ile daje, bo o dom boży się targować? Lepiej nie.
Mężczyzna podążył za kobietą. Prześcignął ją i zastąpił jej drogę. Chciała go obejść, lecz nie dopuścił do tego. Gdy ona w prawo, to i on jeden krok w tę samą stronę. Gdy w lewo, to on także. Zaprzestała więc prób. Zaczęli rozmawiać, stojąc naprzeciw siebie. Nie słyszałem wprawdzie słów, ale wywnioskowałem to z gestykulacji rąk. Najpierw zaczęła kobieta. Krótko. Powiedziała ze dwa może słowa. Nie więcej. Może „Puść mnie”? Może coś innego?
Mężczyzna w odpowiedzi wyciągnął rękę w kierunku jej głowy. Chciał chyba pogłaskać ją po włosach. Ale odepchnęła jego rękę gniewnym ruchem. Wtedy mężczyzna zaczął mówić. Szybko sądząc po gestach prawej ręki. Poruszał dolną częścią ramienia w górę i w dół, zapewne zgodnie z rytmem wypowiadanych słów. Pochylony był do przodu i pomagał sobie lewą ręką, od czasu do czasu wyjmując ją z kieszeni spodni i robiąc zamaszysty ruch w lewo.
Kobieta stała w miejscu chwiejąc się nieco. Głowę miała zwróconą w bok, w stronę lasu. Z zadartym podbródkiem patrzyła w dal. Niby to obojętna na słowa mężczyzny.
Nagle mężczyzna wyprostował się spazmatycznym ruchem, wyciągając jednocześnie przed siebie ręce skierowane wnętrzem dłoni ku górze. Tym gestem zakończył swoją przemowę.
Teraz kobieta. Mówiła – jak mi się zdawało – cicho, stłumionym głosem. Ruchy rąk były nieznaczne lecz szybkie, nerwowe. Wzrok miała spuszczony – patrzyła pod nogi.
Mężczyzna przerwał jej. Przerwał jej zbliżając się o krok, tak blisko, że stykali się prawie swoimi ciałami. Przyciągnął ją do siebie. Zatoczyli się przy okazji, ale zaraz odzyskali równowagę. Kobieta wtuliła głowę w jego piersi. Ręce złożyła na ramionach. Może płakała?
– Zmiana pogody będzie – mruknął Horyszek.
– Skąd pan wiesz, panie majster? – spytał Franek.
– Bo mnie w kościach drze.
– To zawsze drze, jak ma być zmiana?
– Zawsze... – żachnął się majster – Zależy kogo. Jednego drze, drugiego nie drze.
– Mnie tam nie drze.
– Będziesz miał moje lata, to też cię będzie darło.
– I na każdą zmianę?
– A jak żeś myślał?
Mężczyzna delikatnie odsunął kobietę od siebie i wyjął z kieszeni papierosy. Poczęstował też i ją. Wzięła jednego i czekała na ogień. Mężczyzna przetrząsał kieszenie w poszukiwaniu zapalniczki. Nie znalazł. Powiedział coś do kobiety. Przesunęła torebkę do przodu i wyjęła z niej zapalniczkę. Podała mężczyźnie. Przypalił papierosa – najpierw jej, później sobie. Dwie chmurki dymu poszybowały wolno w górę. Objęli się i paląc zaczęli iść wolno w naszym kierunku.
W miejscu, do którego doszli poprzednio skręcili w lewo. W stronę stodoły. Kobieta już się nie opierała. Ale zatrzymała się ledwo przeszli parę kroków. Mężczyzna opuścił rękę, którą ją obejmował i spojrzał jej w oczy pytająco. Kobieta rozejrzała się wokół jakby chciała sprawdzić, czy ktoś ich nie obserwuje. Dostrzegła nas, więc udałem, że nie patrzę na nich i tylko kątem oka podpatrywałem, co dalej. Powiedziała coś do mężczyzny i ruchem głowy wskazała w naszą stronę. Ten pobiegł oczyma za spojrzeniem kobiety, potem popatrzył na nią, machnął lekceważąco ręką i przygarnąwszy ją do siebie ruszył naprzód. Kobieta razem z nim. Obejrzała się jeszcze, popatrzyła na nas podejrzliwie, ale szła bez protestów.
– To jak z tym kościołem będzie, panie majster?
Horyszek patrzył w ziemie i zastanawiał się głęboko.
– Ja wiem? – rzekł w końcu – A co ty żeś się tak przypiął do tego kościoła?
– Nie przypiął, tylko obiecałem księdzu, że pogadam z majstrem, to i gadam.
Horyszek nic nie odpowiedział. Wziął jakiś patyk i zaczął kreślić wzory różne na piachu. Rozważał – widać – coś w sobie.
– Zgodzili by my się, panie majster. Ksiądz spokoju mi nie daje, bo wie, że przy murarce robię. Jakoś mi nie pasuje powiedzieć, że nie, bom z tej samej wsi przecież – skamlał Franek.
– Mówisz, że normalnie będzie płacił?
– A pewnie, że tak. Bierze się za budowę, to i pieniądze mieć musi.
– Zobaczymy jeszcze – mruknął stary.
Mężczyzna z kobietą zatrzymali się przy zaoranym pasie ziemi. Kobieta pochyliła się i podwinęła sobie nogawki spodni. Były białe, więc mogły się pobrudzić. Potem poszli dalej.
Od strony osiedla domków jednorodzinnych wyłoniła się mniej więcej pięcioosobowa grupa wyrostków. Tak na oko, z daleka, dałbym im po jakieś dwanaście, piętnaście lat. Szli przez pola w stronę stodoły.
Kobieta z mężczyzną byli już przy stodole. Kobieta pokazała mężczyźnie ławą idących chłopaków. Mężczyzna z uwagą popatrzył w ich kierunku. Chłopaki zatrzymali się. Mężczyzna otworzył wrota i wpuścił kobietę do środka. Ale zanim sam wszedł, jeszcze raz przyjrzał się wyrostkom. Gdy zniknął za wrotami, tamci ruszyli dalej. Stłoczeni do kupy lękliwie, ale szli, bo pchała ich ciekawość. Im bardziej zbliżali się do stodoły, tym byli ostrożniejsi, tym bardziej czujni.
Wreszcie doszli. Doszli i przylgnęli od razu do szpar pomiędzy deskami. Stali tak dobrą chwilę, jakby przyrośnięci do tej stodoły. Aż nagle drgnęli, oderwali się od desek i rozpierzchli na wszystkie strony. Wrota stodoły otworzyły się z trzaskiem i wypadł z niej mężczyzna. Chłopaki wiali na pełnym gazie. Jednemu tylko, zanadto tłustemu, nie bardzo szło. Za tym właśnie puścił się w pogoń mężczyzna. Na oranym nogi mu się zaplątały i zarył twarzą w ziemię, ale raz dwa się podniósł i dopadł grubasa w kilku susach. Nie czekając ani chwili wymierzył mu dwa uderzenia otwartą dłonią w różowe policzki. Raz z lewej, raz z prawej – aż zachlastało. Mało mu było jednak i zafasował mu jeszcze na odchodnym tęgiego kopniaka w tyłek, który rzucił grubasa na ziemię, po czym – zadowolony – zawrócił do stodoły. Biedny tłuścioch pozbierał się i rozcierając pośladki ruszył do kumpli, którzy znowu zaczęli zbierać się do kupy.
Tymczasem mężczyzna był już w stodole. Chłopaki naradzali się. Zniechęceni przykładem tłuściocha nie bardzo kwapili się podejść bliżej stodoły. Nie zamierzali też tak bez niczego odstąpić. Dobrą chwilę się naradzali w ciasnym kręgu. Potem krąg poruszył się, zafalował, rozluźnił i w tej samej sekundzie chłopcy zaczęli gwizdać na palcach. Gwizdali jak oszalali, aż uszy puchły. Dęli w palce z całych sił.
– I czego to cholery gwizdają? – warknął Horyszek.
– A tak, dla pucu sobie chłopaki gwizdają – odparł Franek – Jak się miało tyle lat, to też się gwizdało. Czasem zeszło się paru i kto głośniej i cieniej. Albo szło się przez wieś i dmuchało w palce. Później uciecha była, jak psy zaczynały ujadać. Jeden za drugim, aż na koniec we wszystkich zagrodach się zanosiły.
– Dałbym ja im takie gwizdanie dla pucu, zarazom jednym. Niechbym ich tylko w swoje ręce dorwał – mruknął rozeźlony majster i wyjął z kieszeni paczkę z papierosami – No, chłopy! Jeszcze po całym i bierzemy się, bo wieczór niedaleko!
Jak po całym, to po całym. Wyjął każdy swoją paczkę i za chwilę niebieskawe chmurki znowu wykwitły nad działką Gorbaka.
Po niedługim czasie chłopaki przestali gwizdać. Zmęczyli się chyba, bo przecież ile można tak dmuchać. Postali jeszcze trochę, a potem, nie śpiesząc się, poszli skąd przyszli. Pole znowu było puste.
Od zachodu zaczęło się chmurzyć. Prawdę mówił Horyszek, że będzie zmiana pogody. Słońce powoli chowało się już za chmury, wiaterek się lekki poruszył i zrobiło się jakby trochę chłodniej. Otworzyły się wrota od stodoły i wyszła kobieta. Poprawiła włosy choć były krótkie i w żaden sposób nie mogły się zmierzwić, bluzkę włożyła w spodnie, otrzepała się, sprawdziła czy wszystko czyste i na swoim miejscu, a potem na przełaj, przez pola, poszła szybkim, równym już krokiem w stronę wieżowców. Wkrótce po niej wyszedł mężczyzna. Też się otrzepał, ale nie pośpieszył za kobietą lecz w przeciwnym kierunku, tam gdzie wyrastało osiedle domków jednorodzinnych.
Majster skończył papierosa, rozdeptał go dokładnie i powoli zaczął się podnosić. Za nim podniosła się reszta.
Komentarze
Prześlij komentarz