Opowiastki z Mierzei przez Bosego Antka spisane – fragment książki

            Waldka jednak nie było w domu, przyjęła nas jego matka, drobna, ruchliwa kobieta o siwych włosach upiętych w kok. Częstuje nas kawą, tłumacząc jednocześnie, że syn jeszcze przed świtem poszedł nad morze i właściwie powinien już być w domu.

            – Może bursztyn przyszedł? – zastanawia się. Próbuje do niego dzwonić, ale Waldek nie odbiera. Pojawił się po dwudziestu minutach, gdy już prawie kończyliśmy kawę. Nad morze pojechał rowerem. Pytamy go o bursztyn, a on zabiera nas z kuchni do swojego pokoju.

            – Trochę było – mówi, wyciągając z licznych kieszeni drobne kawałeczki. Niewiele tego, ale Waldek jest zadowolony. Wybiera swój dzisiejszy urobek i wsypuje do jednego z worków, których pełno w niewielkim pokoju. W każdym z nich bursztynowy drobiazg, prawie piasek, który Waldek kolekcjonuje od lat i czeka – jak sam mówi – na lepsze czasy. – Byłoby gorzej, gdyby w ogóle go nie było – śmieje się. – Następnym razem będzie lepiej.

            Za bursztynem Waldek chodzi również nocami po kaszubskich polach. Na taką właśnie wyprawę wybrał się kilka dni wcześniej.

            – Pola już były po orkach, a podczas orania bursztyn jest wydobywany na powierzchnię – tłumaczył mocno gestykulując. – W dzień trochę popadało, a noc po deszczu to najlepszy moment na szukanie bursztynu, bo woda spłukuje grudki ziemi i bardzo go dobrze widać w ultrafiolecie. Jak się trafi dobre pole, to w jedną noc można nieźle zarobić.

            – A z właścicielami ziemi nie ma kłopotów? – dopytuję.

            – Zwykle śpią, bo na zaoranym polu nie ma czego pilnować, to i nawet nie wiedzą, że ktoś tam łazi, ale zdarza się i taki, co przegania… Ale najczęściej nie zwracają na nas uwagi, byleby tylko nie kopać dołów, bo wtedy na pewno byłaby niezła awantura – śmieje się znowu. – Tym ostatnim razem też była niezła akcja. Już się zbieraliśmy do domu, ale zauważyłem, że polną drogą jedzie w naszą stronę jakieś auto. Zapakowaliśmy się powoli, bez nerwowych ruchów, i powoli żeśmy sobie odjechali. Siedzieli nam na kole dopóki nie dojechaliśmy do asfaltówki. Tam my skręciliśmy w lewo, a oni pojechali w prawo… – zamyślił się na chwilę. – Ja myślę, że to przez tego grata, co to go odkupiłem od myśliwego. Z tyłu ma znaczek związku łowieckiego i ci, co za nami jechali, pomyśleli sobie, że to myśliwi, czyli żadne zagrożenie. Grat, bo grat, ale jak spojrzeć od tej strony, to się okazuje, że był to dobry zakup – znowu się roześmiał.

            – Mogło tak być i myślę, że raczej tak było – wtrącił milczący do tej pory Mors. – Pojechaliście z Karolem?

            – Zawsze z nim jeżdżę.

– I co? Znaleźliście coś?

            – Powiem ci, że poszło zupełnie nieźle – Waldek wstał z fotela. – Zresztą, pokażę wam.

            Sięgnął do regału, otworzył poziome drzwiczki od barku i wydobył stamtąd reklamówkę Biedronki, do połowy wypełnioną bursztynem.

            – Kurwa, rzeczywiście niezły urobek – Mors skwapliwie wyjął reklamówkę z ręki Waldka i z ciekawością zajrzał do środka. Zaczął wyjmować kawałek po kawałku, odkładając je na stół. Tylko kilka z nich było większych, takich na kilka centymetrów w najszerszym miejscu, a reszta to drobnica. Jeden kawałek szczególnie go zainteresował – przyglądał mu się uważnie, obracając w dłoniach.

            – Spójrz na to – podał mi go. – Co widzisz?

Przyjrzałem mu się. Nosił wyraźne ślady ręki ludzkiej. Był w kształcie koła o średnicy ponad dwóch centymetrów z dziurką w środku… Miał też jakieś nacięcia i wyżłobienia. Opisałem to, co zobaczyłem.             Mors wziął bursztyn z mojej ręki.

            – No właśnie… Moim zdaniem zostało to wykonane bardzo dawno temu i wiele wskazuje, że to relikt tak zwanej kultury rzucewskiej, która już w starożytności rozkwitała na tym terenie – mówił lekko podniecony. – Pełno tego można tutaj znaleźć, sam mam kilkanaście różnych eksponatów tego typu w swoich zbiorach. Te wyżłobienia i wcięcia to są chyba ślady rzemienia lub włosia, których używano do cięcia i obróbki bursztynu…

            – Też mam trochę różnych takich – wtrącił Waldek. – Jak tylko mi się trafi coś takiego, odkładam do kamionki. Rzeczywiście często znajduję takie kawałki na polach – wstał i podniósł stojące w rogu pokoju naczynie.

            Mors przejął garniec i zaczął wykładać z niego na stół różne okazy, opowiadając jednocześnie o kulturze rzucewskiej, która rozkwitła na Kaszubach i przy ujściu Wisły około trzeciego tysiąclecia przed naszą erą. Jej nazwa pochodzi od miejscowości Rzucewo, położonej nad Zatoką Pucką w odległości około 40 km od Gdańska. Tam właśnie przed II wojną światową znaleziono pozostałości osady neolitycznej. Dziś w tej miejscowości funkcjonuje założony niedawno za pieniądze z Unii Europejskiej Park Kulturowy – Osada Łowców Fok, cieszący się ogromnym zainteresowaniem turystów.

            Pozostałości podobnych osad odkryto również w Suchaczu, Tolkmicku i Garbinie. Dziś wiadomo, że ludność tej kultury zamieszkiwała obszary od ujścia Wisły do ujścia Niemna. Mieszkańcy obszarów oddalonych od morza każdej wiosny wędrowali w kierunku ujścia Wisły w pobliże dzisiejszej miejscowości Niedźwiedziówka, Wybicko, Stare Babki i Wiśniówka, ponieważ w tym czasie cofały się zwykle rozlewiskowe wody Bałtyku, pozostawiając na dnie bursztyn. Na miejscu zakładali okresowe warsztaty, w których przerabiali bursztyn na ozdoby. Jesienią, gdy nadchodziła pora ulewnych deszczy, wracali do swoich stałych osad – między innymi wspomnianego dzisiejszego Rzucewa, Suchacza, Tolkmicka i Garbina – obładowani bursztynowymi skarbami. Na terenie dzisiejszych Żuław znaleziono wiele miejsc, znaleziska z których wskazują na to, że w starożytności działały tam warsztaty mistrzów bursztynniczych.

            – Skala działalności bursztynniczej w okresie kultury rzucewskiej jest wprost niewiarygodna – Mors mówił z właściwa sobie emfazą, w którą wpadał, gdy opowiadał o sprawach, które go szczególnie interesowały. – Z jednego domu archeolodzy potrafią wydobyć tysiące ozdób. Zresztą pozostałości z tamtych czasów jest wszędzie pełno. Całkiem niedawno jeszcze żuławska młodzież ozdabiała się bursztynowymi paciorkami, wytworzonymi przez neolitycznych mistrzów. Powstało wówczas wiele form tych paciorków – rurki, guzki z otworami w kształcie litery V, kształty podwójnego toporka i koła – a także różne zawieszki oraz duże krążki z ornamentem nawiązującym do symboliki solarnej, a także pierścienie.

            Wspomniał również, że część mieszkańców terenów objętych kulturą rzucewską zbierała bursztyn, ale byli też tacy, którzy zapewne poławiali go podczas bałtyckich sztormów. Poławiacze musieli wywodzić się z tych, którzy zamieszkiwali wybrzeże dzisiejszej Zatoki Gdańskiej, trudnili się jednocześnie rybołówstwem i polowali na bałtyckie foki.

            – Często foki przebywają tam, gdzie nadchodzi bursztyn, który – jak już mówiłem – łączy się w ławice z wszelkim morskim śmieciem organicznym – tłumaczył Mors. – Przy tych ławicach żerują ryby, którymi foki się żywią. Te ssaki zatem mogły być obiektem zainteresowania nie tylko jako zdobycz, ale także wskazywać miejsca, w których warto szukać bursztynu. Myślę, że istnieje pewien archetyp kulturowy, w którym foki są ściśle związane z bursztynem, poławiaczami bursztynu i bursztynnikami – dodał po namyśle. – I w jakiś sposób podlegam temu archetypowi, choć fok nie zabijam, a raczej je chronię, jednocześnie zajmując się bursztynnictwem.

            Napomykając o tym, że chroni foki, miał na myśli fakt, że działał w organizacji ekologicznej WWF Polska, której pełna nazwa brzmi World Wide Fund for Nature i która na Mierzei zajmuje się między innymi ochroną fok. W pewnym momencie spojrzał na zegarek i w pośpiechu, ze sprawnością, o którą trudno byłoby go podejrzewać, podniósł swoje ogromne ciało z fotela.

            – My tu gadu gadu, a czas leci.. – rzucił w powietrze, zapominając chyba, że to on przede wszystkim się rozgadał na temat kultury rzucewskiej. – Ja muszę jechać, bo robota czeka, a wy sobie tutaj powoli dłubcie przy Antkowym aucie. Jak zrobicie, to pewnie przyjedziesz swoim? – to było pytanie do mnie, na które odpowiedziałem twierdząco. – Ale jakby co, to dzwoń, będę pod telefonem.

            I za chwilę Morsa już nie było w pokoju. Na zewnątrz zawarczał silnik, potem jego odgłos powoli znikał w oddali. Wstałem również, a za mną Waldek.

            – To co? Bierzemy się do roboty – zarzuciłem kurtkę.

            Waldek nieco się zmieszał.

            – Jest tylko jeden problem – westchnął. Nie było na szrocie zielonego błotnika, więc wziąłem biały…

            Hm… Biały rzeczywiście nie bardzo pasuje do zielonego auta, ale machnąłem ręką.

            – Dobra, nie przejmuj się… – pocieszyłem go. – Przecież to stare auto, byle dojechać do domu. Później się pomyśli.

            Wyszliśmy na podwórko i zabraliśmy się do naprawy. Trwało to ponad dwie godziny, ale gdy auto było gotowe do jazdy, byliśmy już z Waldkiem zaprzyjaźnieni. Przy pożegnaniu mój nowy kumpel z Mierzei pyta, kiedy znów przyjadę.


Wszystkie postaci tej książki są fikcyjne i nie należy ich wiązać z konkretnymi osobami.

Książkę można nabyć, klikając w ten link: Opowiastki z Mierzei...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Mamy miliardy z UE na KPO, a zwolennicy PiS i polexitu niezadowoleni

Im bardziej ludzie PiS angażują się w obronę ludzi, którym już postawiono zarzuty, tym bardziej PiS przypomina zorganizowaną grupę przestępczą

Szef PiS bardzo się objadł i miał surrealistyczne wizje. Kto wie, czy Jarosław Kaczyński nie wchłonął substancji sprawiających, że czarne zamienia się w białe, a białe – w czarne