Opowiastki z Mierzei przez Bosego Antka spisane – fragment książki
Spali krótko. Gdy wyjeżdżali, noc już szarzała. Wiał silny wiatr i słychać było ryk morza. Pojechali w stronę Piasków, pod brzózki. Zanim wjechali na plażę, zatrzymali się i weszli na wydmę, skąd był doskonały widok. Słońce już wzeszło, więc widzieli wszystko, aż po horyzont.
Grzywiaste fale gnały do brzegu, od morza wiał silny wiatr.
– Jest sztorm, jest kontra, ale wciąż wieje trochę z zachodu – skrzywił się Mors. – Byłoby lepiej, gdyby sztorm szedł z samej północy, a nawet z odchyleniem na wschód – powtarzał to zdanie jak mantrę za każdym razem. – Ale zobaczymy – dodał z nadzieją.
Na plaży był ruch, krążyły auta, jakiś chłopak na motocyklu crossowym przemierzał plażę w kierunku wschodnim. Był w woderach, do ramy motoru miał przytroczony kaszor. Co jakiś czas stawał na wyprostowanych nogach, aby powiększyć pole widzenia i uważnie przyglądał się nadbiegającym falom. Przejechał, a po chwili odgłos silnika jego motocykla utonął w poświstach wiatru i ryku morza. Mors z Antkiem wrócili do auta.
Na plaży skręcili na zachód. W pobliżu brzózek stał samochód osobowy, z którego akurat wysiadało dwóch facetów. Wyciągnęli z bagażnika kaszory i wodery. Przebierali się wprost na plaży.
– Ten wyższy i napakowany pracuje w straży granicznej – Mors konfidencjonalnie zamruczał do ucha Antka. – Pewnie ma wolne po dyżurze.
Podszedł do nich, przywitał się, Antek poszedł w jego ślady.
– I co, przygnało coś w nocy? – Mors zagadał do większego.
– A chuj wie, dopiero co przyjechaliśmy – roześmiał się strażnik. – Pokręcimy się trochę ze szwagrem i się zobaczy. Jak nic nie będzie, to na obiad wracamy do domu i pieprzyć to wszystko. Flaszka się mrozi w lodówce – zaśmiał się jeszcze raz, a za nim pozostali.
Pożegnali się, życząc sobie szczęśliwych połowów, po czym Mors z Antkiem wsiedli do auta i pojechali kilkadziesiąt metrów dalej. Zatrzymali się w miejscu, gdzie w zatoczce, między dwoma cypelkami z piasku zebrało się trochę śmieci. Weszli do wody, po kilka razy zagarnęli kaszorami po dnie, ale nic nie było.
– Jedziemy dalej – zarządził Mors.
Antek rozglądał się jeszcze po falach i w pewnej chwili coś zwróciło jego uwagę. W dole fali co jakiś czas pojawiał się w wodzie jakiś czarny kształt.
– Co to może być? – zapytałem Morsa.
Mors przyjrzał się uważnie.
– Kiedyś też to zauważyłem, a potem zniknęło. Teraz znowu się pojawiło – mówił zamyślony. – Mam wrażenie, że to jakiś bardzo, bardzo stary wrak.
– Idę sprawdzić – zdecydowałem nagle i ruszyłem do morza. Gdy przeszła kolejna fala i poziom wody na chwilę się obniżył zauważyłem, że pod nią ciemny kształt ciągnął się kilkanaście metrów. A na jego końcu z wody wychynął drugi kawałek drewna. To z pewnością była duża łódź…
– Tam jest łódź – oznajmiłem podniecony Morsowi, gdy wróciłem na brzeg.
– Tak się domyślałem – mruknął.
Antek rozejrzał się po wydmach.
– Zaraz, zaraz… – zacząłem się zastanawiać. – Czy to nie tutaj znaleźliśmy tę deskę z łodzi Wikingów?
– Niedokładnie tutaj, ale niedaleko stąd.
– Więc może ta deska to właśnie kawałek tej łodzi? – podnieciłem się jeszcze bardziej.
– Bardzo prawdopodobne – odparł Mors, spokojnie paląc swojego lucky strike’a.
– A nie dałoby się tego jakoś wyciągnąć na brzeg? – dociekałem nieco zdziwiony spokojem Morsa.
– Pewnie by się dało, ale nikogo to nie interesuje – odpowiedział. – Słuchaj, takich wraków jest pełno w zatoce, sztorm je przenosi z miejsca na miejsce, a czasem nawet wyrzuca na brzeg. Kiedyś Ospa znalazł cały dziób łodzi, przetransportował go do siebie i teraz używa w sezonie jako ozdoby swojego stoiska z bursztynem i biżuterią. Może i to kiedyś wyrzuci? Zobaczymy...
Pojechali dalej na zachód. Co pewien czas spotykali ludzi z kaszorami, a to pieszo, a to na rowerach, mijali rozpędzone samochody. Nic nie wskazywało na to, aby komuś z nich dopisało szczęście. Przejechali jeszcze dwieście metrów i trafili na przeszkodę – trzy stalowe liny, podczepione do wyciągu na wydmie z jednej strony i do trzech łodzi – częściowo zanurzonych w wodzie – z drugiej. Wisiały nad plażą na wysokości nieco większej niż metr. W ten sposób rybacy zabezpieczyli swoje łodzie przed porwaniem ich przez sztorm. Mróz wciąż trzymał, więc liny były oszronione, podobnie jak łodzie.
– Kurwa, trzeba będzie objechać to miejsce – wkurzył się Mors.
Antek przyjrzał się uważnie linom.
– Czekaj, czekaj… – powstrzymałem Morsa, bo wpadł mi do głowy pewien pomysł. – Przecież jestem wyższy od twojego auta, a jak jeszcze uniosę liny rękami nad głowę, to swobodnie przejedziesz. Dawaj, spróbujemy…
Wyskoczyłem z auta i podbiegłem do pierwszej liny. Z wysiłkiem, ale udało mi się ją podnieść oburącz ponad głowę. Mors ruszył i powoli przejechał pod nią. Pozostałe dwie również udało się unieść i po kilku minutach byliśmy po drugiej stronie przeszkody.
Wszystkie postaci tej książki są fikcyjne i nie należy ich wiązać z konkretnymi osobami.
Książkę można nabyć, klikając w ten link: Opowiastki z Mierzei...
Komentarze
Prześlij komentarz