Opowiastki z Mierzei przez Bosego Antka spisane – fragment książki

            W świetle reflektorów zauważyli ciemny, podłużny kształt, częściowo zanurzony w wodzie. Mors wyskoczył z auta, Antek za nim. Wyciągnęli ciężką i grubą dechę o długości około półtora metra.

             Postawiliśmy ją pionowo, przeciągam po niej palcami, czuję jakieś ostre wypustki.

            – Pewnie przywarły do niej pąkle, takie morskie żyjątka w muszelkach – wyrokuje Mors. – Ale to drewno, to na pewno czarny dąb. Zresztą w domu obejrzymy sobie dokładnie.

            Zapakowali znalezisko do samochodu, co nie było łatwe z uwagi na jego gabaryty. Ale udało się. Wyjazd z plaży był tuż tuż, więc wydobyli się na leśny dukt, pięćset metrów jazdy wśród drzew i dotarli do asfaltówki. Wkrótce byli w Krynicy Morskiej, a potem prowadziła prosta droga do domu.

            Brama na podwórko była otwarta, a w domu paliło się światło. Krystyna jeszcze nie spała, zresztą to nic dziwnego, bo lubiła markować nocami. Wysiadłszy z auta, przede wszystkim chwycili za deskę, którą wtaszczyli do salonu i postawili koło rozgrzanego pieca kaflowego na prostej, zbitej z drewna sosnowego ławie, aby trochę przeschła. Z kuchni wpadła Krystyna, natychmiast zauważył deskę i mina jej skwaśniała.

            – Pojechali na bursztyn, a przywlekli jakiegoś śmiecia – zagderała ponuro.

            Mors jak oparzony odwrócił się od deski. Chyba furia w niego wstąpiła.

            – Kurwa, krew człowieka zalewa… Jaki śmieć, jaki śmieć… To czarny dąb, głupia babo! – wykrzyczał z pasją. Był wyraźnie uczulony na wszelkie docinki Krystyny. – Najpierw popatrz dokładnie, dowiedz się co i jak, i wtedy krytykuj, jeśli jest co krytykować!

            – A bursztynu, oczywiście, nie ma? – Krystynę nie tak łatwo było zbić z tropu.

            – Kurwa, nie wytrzymam! – Mors przypalił papierosa i wybiegł z pokoju, na tyle gwałtownie, na ile pozwalały krępujące ruchy wodery. Ja za nim.

            Odłożyliśmy kaszory na miejsce, zabraliśmy nasze plecaki i wypełniony bursztynem chlebak Morsa. Gdy weszliśmy do salonu, zastaliśmy Krystynę oglądającą deskę ze wszystkich stron.

            – Dziwne – zwróciła się do nas, jakby nigdy nic. – Po jednej stronie ma ponabijane jakby miedziane gwoździe.

            Mors wysypał zawartość chlebaka na stół. Antek wyłożył z plecaka swój bursztyn. Usypała się z tego spora pryzma.

            – Masz ten swój bursztyn – warknął złowrogo i wrócił do deski.

            – No to nieźle wam poszło – podekscytowana Krystyna doskoczyła do stołu i brała do rąk kawałek za kawałkiem. – Kurde, naprawdę fajny bursztyn.

            Mors spoglądał na nią z byka, jeszcze posapywał, ale widać było, że odtajał już nieco. Krystyna wiedziała, jak go udobruchać.

            Antek podszedł do niego – podnieśli deskę i postawili ją pod kręgiem światła lampy. Przyjrzeli się temu, co wcześniej Mors nazwał pąklami. Rzeczywiście z dębowej deski, którą czas i morska woda przekształciły w solidny kawałek czarnego dębu, wystawały miedziane, a raczej mosiężne ćwieki. Zdumiewające… Byliśmy jeszcze bardziej zdumieni, gdy odkryliśmy, że ćwieki układają się we fragment bliżej nieokreślonego, misternego wzoru.

            – Spójrzcie, na niektórych ćwiekach widać pozostałości mosiężnej blachy! – krzyczę, dumny ze swojego odkrycia.

            – Faktycznie! Coś mi to przypomina… – w Morsie odezwała się dusza historyka. Przez chwilę zastanawiał się. – Czy to aby nie jest deska z górnej części burty łodzi Wikingów? Niektóre z nich były bogato zdobione. A zdobienia te umieszczano właśnie na górnej krawędzi burty…

            Krystyna wypadła z pokoju i za chwilę wróciła z laptopem. Był otwarty, więc postawiła go na stole obok pryzmy usypanej ze zdobytego dzisiaj bursztynu i zaczęła szperać w internecie.

            – Mam! – krzyknęła nagle radośnie i potrząsnęła rudymi włosami.

            W jednej chwili ustawili się za jej plecami i z ciekawością wlepili oczy w ekran. Przyglądali się geometrycznym kształtom, charakterystycznym dla wzornictwa kultury wojowników Północy, którzy swego czasu zasiedlali południowe wybrzeża Bałtyku. Wprawdzie nie są identyczne z tymi, w jakie układają się mosiężne ćwieki na desce wydobytej dziś z morza, ale stylistyką się nie różnią.

            Odstawili deskę na powrót pod ścianę w pewnej odległości od pieca, żeby nie schła za szybko, co mogło jej zaszkodzić. Przez jakiś czas wpatrywali się w nią bez słowa i z szacunkiem. Wszak stał przed nimi kawałek historii polskiego Wybrzeża.

            – Nie ma dwóch zdań – Mors przerwał milczenie. – Znaleźliśmy zdobiony fragment nadburcia łodzi Wikingów. Rok wcześniej rybak z Kątów znalazł mniej więcej w tym samym miejscu dziobnicę łodzi Wikingów. Dzisiaj sztorm wyrwał z dna kolejny fragment.

            – Co z tym zrobicie? – spytałem.

            – Można sprzedać, Ospa chętnie kupi – wtrąciła Krystyna. – I nieźle zapłaci.

            Ospa, który dorobił się takiego pseudonimu ze względu na dziobatą twarz, mówiono że po przebytej w dzieciństwie ospie, mieszkał w Krynicy Morskiej i należał do jednego z najciekawszych bursztynników w okolicy. Wykonywał ekstrawagancką biżuterię – wisiory, naszyjniki, kolczyki, bransolety i pierścionki – łącząc bursztyn z naturalnymi materiałami, które wyrzucało morze. I uważał się za artystę. Dorabiał do tego własną filozofię, z której jednoznacznie wynikało, że jego dzieła są tak mocno związane z Bałtykiem, jak żadne inne produkty jubilerskiej i bursztynniczej braci z Wybrzeża. Trzeba było mu przyznać, że ta filozofia, nieustannie sprzedawana klientom, przysparzała mu niemałą liczbę nabywców jego biżuterii. Ze szczególnym upodobaniem łączył bursztyn z czarnym dębem, który – odpowiednio oszlifowany – przypominał ciemny minerał o fakturze drewna. Tworzył zresztą z bursztynem wyjątkowo uroczą parę. Ale Ospa nie gardził również innymi materiałami, wyrzucanymi przez morze, a także porożami danieli i jeleni, znajdowanymi w lasach porastających Mierzeję.

            – Już zdecydowałaś, że sprzedamy? – obruszył się Mors. – A może chcę to zostawić dla siebie?

            Krystyna wzruszyła tylko ramionami i bez słowa zaczęła uważnie oglądać wyłowiony bursztyn, każdy kawałek obracając w dłoniach na wszystkie strony. To jej wyraźnie poprawiło humor.

            – Naprawdę fajny bursztyn przywieźliście – pochwaliła pojednawczo.

            – Właśnie – uśmiechnął się Mors. – Musimy to oblać, żeby podtrzymać dobrą passę.

            Wyjął z barku butelkę whisky, którą Antek – gdy przyjechał na Mierzeję – podarował mu na powitanie. Nalał do szklaneczek.

            – Za bursztyn, dobry sztorm i kierunek wiatru – wzniósł toast.

            Wypiliśmy do dna, skoro był toast.

            – No to na drugą nogę i kładziemy się spać, bo jutro, skoro świt, jedziemy – nalał jeszcze po odrobinie, a butelkę odstawił do barku. Zapaliliśmy papierosy i powoli sączyliśmy whisky. Skończyliśmy w ciągu kilku minut i rozeszliśmy się do swoich łóżek.


Wszystkie postaci tej książki są fikcyjne i nie należy ich wiązać z konkretnymi osobami.

Książkę można nabyć, klikając w ten link: Opowiastki z Mierzei...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Mamy miliardy z UE na KPO, a zwolennicy PiS i polexitu niezadowoleni

Im bardziej ludzie PiS angażują się w obronę ludzi, którym już postawiono zarzuty, tym bardziej PiS przypomina zorganizowaną grupę przestępczą

Szef PiS bardzo się objadł i miał surrealistyczne wizje. Kto wie, czy Jarosław Kaczyński nie wchłonął substancji sprawiających, że czarne zamienia się w białe, a białe – w czarne