Opowiastki z Mierzei przez Bosego Antka spisane – fragment książki
Przed wyjazdem nad zatokę wypili jeszcze gorącą kawę. Mors wyszedł na zewnątrz, aby sprawdzić pogodę, chociaż Krystyna nieustannie monitorowała wszystkie zmiany w internecie. Mors jednak wolał po swojemu.
Zwykle wyglądało to tak, że wychodził na środek podwórka, najmniej osłonięty drzewami, ślinił palec wskazujący i wyciągał go wysoko nad głowę. Tak badał kierunki wiatru.
– Wieje mocno od północy ze wskazaniem na zachodnią stronę i to nie jest dobra wiadomość – oznajmił, gdy wrócił do domu. – Ale dobra wiadomość jest taka, że wieje również od zalewu, a więc mamy kontrę. Poza tym już jest prawie piętnaście stopni na minusie, czyli w nocy rzeczywiście może dojść do dwudziestu – nawiązał do wcześniejszych prognoz. – Warunki są więc niezłe na łowienie bursztynu. Tyle że trzeba się porządnie ubrać – był wyraźnie podniecony zbliżającym się połowem.
Antek poszedł przebrać się na nocną wyprawę w trudnych warunkach – sztorm, a więc silny wiatr i mróz trzaskający. Włożył ciepłą bieliznę i gruby sweter. Gdy zszedł na dół, Mors go zaskoczył.
– Wciągnij jeszcze te moje stare wodery, ja mam nowe – trzymał je w rękach. – Wiesz, trochę mi się przybrało na wadze i przestałem się w nie mieścić, musiałem kupić trochę większe.
– O, kurde… Dzięki – ucieszyłem się, bo to oznaczało, że będę wyposażony w pełen ekwipunek poławiacza bursztynu. Zacząłem je wciągać trochę niezdarnie, ale udało się. Szelki chciałem zapiąć na sweter, ale Mors mnie powstrzymał.
– Najpierw kurtka i dopiero na kurtkę szelki – poinstruował. – Ale to dopiero jak będziemy wychodzić, a to jeszcze trochę potrwa. Na razie więc zapnij je sobie na sweter, bo inaczej się spocisz. Skarpety masz za cienkie – wyszedł do swojej sypialni i przyniósł jedną parę grubych, zrobionych z wełny. – Włóż te.
Musiałem ściągnąć wodery, nałożyć skarpety i ponownie wskoczyć w wodery. Teraz poszło już łatwiej, chociaż w pewnej chwili omal się nie przewróciłem, splątany gumową nogawicą.
Mors wyciągnął plecak z lampą ultrafioletową, przyniósł również dużą baterię do niej, którą zapobiegliwie włożył do ładowarki jeszcze przed przedpołudniowym wyjazdem do Krynicy. Była naładowana do pełna. Podłączył ją do lampy – działała bez zarzutu. Pogrzebał jeszcze w jednej z szuflad w komodzie i znowu wyjął z niej ultrafioletową latarkę. Wymienił w niej baterie. Też działała.
– To dla ciebie, przyda ci się – wręczył ją Antkowi, który pieczołowicie zapakował ją do plecaka. Miał teraz wszystko, co potrzebne do połowu.
I lampę, i akumulator Mors zapakował do specjalnego plecaka, którego nie zdejmował z pleców podczas połowu. Byli gotowi. Nałożyli jeszcze kurtki pod wodery, naciągnęli czapki…
– Aha, bym zapomniał… – Mors jeszcze raz otworzył szufladę i wyjął latarkę czołówkę ze zwykłym światłem. Wręczył ją Antkowi i kazał nałożyć na czapkę. – Na pewno się przyda.
Wyszli na zewnątrz. Wiatr wiał niemiłosiernie, mróz szczypał policzki, z północy dochodził huk morza. Migotało światło latarni, zawieszonej na słupie w pobliżu nissana. Co chwila przesłaniały ją kołyszące się konary potężnego jesionu. Załadowali jeszcze dwa kaszory do Morsowej terenówki i ruszyli na spotkanie z przygodą.
– Pojedziemy najpierw do Jantaru – zdecydował Mors, gdy zbliżali się do drogi biegnącej wzdłuż Mierzei – A później pojedziemy plażą na wschód.
Tak też zrobili. Wjechali na plażę koło Jantaru. Mors zostawił silnik włączony, żeby od czasu można było wskoczyć do auta i trochę się ogrzać.
– Teraz chodzi na gazie, więc koszty są nikłe – wytłumaczył. – Przełączam na benzynę tylko wtedy, gdy jest naprawdę trudny teren.
Gdy wyszli na zewnątrz, musieli oprzeć się o karoserię, aby nie upaść pod naporem wiatru. Chłód przenikał ich głęboko. Na plaży – jak okiem sięgnąć – ani żywej duszy, co zaskoczyło nieco Morsa, bo podczas jazdy był przekonany, że nad morzem będzie się roiło od poławiaczy.
– Pewnie nic nie będzie! – krzyknął i machnął ręką. Ale zmagając się z wiatrem otworzył bagażnik i wyjęli kaszory. Mors wyciągnął z plecaka swój ultrafiolet i przerzucił przez ramię. Plecak z baterią, połączoną z lampą kablami, zarzucił na plecy. Antek zapalił czołówkę i zaczął wciągać ciepłe rękawice. Mors popatrzył na nie.
– Nie będą ci potrzebne! – udało mu się przekrzyczeć ryk wiatru i morza.
– W taki mróz!? – zdziwił się Antek.
– Zaraz ci się zamoczą i będziesz musiał zdjąć!
– Będę uważał!
Mors się roześmiał i bez słowa ruszył z kaszorem i zapalonym ultrafioletem w kierunku morza. Sunęli wzdłuż brzegu, szukając dogodnego miejsca. Za niewielkim cypelkiem kłębiło się trochę morskiego śmiecia. Mors wskazał je dłonią i wszedł do wody. Antek również, kilka metrów dalej. Woda sięgała mu do połowy ud. Pochylając się do przodu, zagarnął kaszorem porcję drewienek, trawy i wodorostów. W tej samej chwili nadeszła fala i zmoczyła mu rękawy kurtki powyżej łokci. Rękawice wypełniły się wodą. Udało mu się jednak wyciągnąć kaszor wypełniony śmieciem na skuty mrozem piasek plaży. Wywalił zawartość kaszora i wyjął ultrafioletową latarkę. Nie mógł jej odpalić przez zamoczone rękawiczki. Zdjął je i latarka zaświeciła.
– Zgaś czołówkę! – Mors nagle pojawił się koło niego.
Zgasił i raptem w niezakłóconym niczym snopie ultrafioletowego światła rozbłysło seledynowym odblaskiem kilkanaście kamyków.
– Jakie wielkie! – krzyknąłem pełen emocji.
– W ultrafiolecie wyglądają dużo większe! – odkrzyknął Mors. – Dobra, wybieraj!
Wszedł do wody w miejscu, w którym wyciągnąłem swój skarb. Patrzyłem na niego trochę rozżalony, chociaż i tak szło wszystko do jednego wora. Zacząłem wybierać bursztynki i odkładać obok w kupkę. Rzeczywiście były mniejsze w rzeczywistości, ale i tak na tyle duże, że było się z czego cieszyć. Było ich ponad dwadzieścia. Antek skoczył do auta i wyciągnął swój plecak. Przełożył skarb do niego i zaniósł do auta. Chciał założyć rękawice, ale nie dało się, bo ściął je mróz i były sztywne. Niewiele myśląc również wrzucił je do auta. Chwycił zgrabiałymi dłońmi kaszor i rzucił się do morza. Zauważył, że sztywne jak blacha, pokryte lodem rękawy kurtki utrudniają mu ruchy. Kilka razy zgiął ramiona w łokciach i lód ustąpił. Mors właśnie wychodził z odmętów ze swoją porcją śmieci. Antek wszedł i na chybił trafił zagarnął kolejny ładunek patyków i wodorostów. Wrócił na plażę. Zauważył, że Mors też się obłowił – wyciągał swoje bryłki z zapałem. Antek po chwili też wygrzebywał swoich kilkanaście ładnych kawałków…
Jeszcze po dwa razy udało im się wyciągnąć przyzwoite porcje bursztynu, a później nic… nic… i znowu nic.
– No i skończyło się! – zawyrokował Mors. – Jedziemy na wschód!
Zabrali swój urobek, graty i wsiedli do nagrzanego auta. Zrobiło się nagle miło i przytulnie. Zapalili papierosy.
– Nie dziw się, że wlazłem w twoje miejsce – Mors zaczął się usprawiedliwiać. – Ale jeśli w jakimś miejscu pojawi się bursztyn, to należy jak najszybciej wyciągnąć, co się da, bo inaczej… Zresztą sam widziałeś, co się stało… Tak jest prawie zawsze. Bursztyn pojawia się nagle, a po chwili morze zabiera go i rzuca w inne miejsce. Zauważyłeś przecież, że większość śmiecia również zniknęło…
– Spoko, rozumiem, o co chodzi – odpowiedziałem, żeby go uspokoić i ewentualnie uwolnić od poczucia winy. – Ale dlaczego jest tak pusto, przecież trochę sypnęło? Może warunki za trudne?
– Nieee… To nie to – żachnął się Mors. – Dzisiaj jeszcze nie jest tak strasznie, a potrafią łowić w o wiele bardziej trudnych warunkach. Nawet jak się kra pojawi na morzu, a to się zdarza przecież. O, wtedy to jest dopiero niebezpiecznie. Był taki przypadek, że jeden gość przez nieuwagę znalazł się między dwiema krami i jak się zderzyły, zmiażdżyły mu nogę. O mało jej nie stracił. Ale i w takich warunkach, jak dziś, trzeba uważać. Bo może nagle nadejść fala i wleje ci się do woderów, następna cię przewróci i jesteś ugotowany. W takich ciemnościach nawet bym nie zauważył, że nagle zniknąłeś pod wodą. I gdzie później szukać?
Przebiegł mi dreszcz po plecach, bo przecież coś takiego niemal mi się przydarzyło. Ale – na szczęście – w woderach miałem sucho.
– To co się stało, że nikogo nie ma?
– Myślę, że byli przed nami – odpowiedział Mors. – Trochę pobrodzili, nic nie przychodziło i rozjechali się do domów. Jak znam życie, to pojawią się o świcie.
– Ale, gdyby trochę poczekali…
– To by nam wyjęli sprzed nosa to, co nam udało się złowić – zaśmiał się Mors. – Zawsze mówię, że cierpliwość popłaca.
Pojechali na wschód, jakieś dwa kilometry dalej. Podczas jazdy Antek, na prośbę Morsa, oświetlał zwykłą latarką grzbiety fal i wypatrywał ciemnych plam w ich grzywach. Zatrzymali się, gdy wydało mu się, że coś dostrzegł. Rzeczywiście było trochę śmiecia, ale gdy zarzucili kaszory, udało im się wyciągnąć zaledwie kilka niewielkich bursztynków.
– Nie ma co – ocenił Mors. – Jedźmy pod brzózki.
– Pod brzózki?
– To takie miejsce niedaleko Piasków – tłumaczył Mors. – Rośnie kilka brzózek na wydmie. Kiedyś tam się nieźle obłowiłem.
Pojechali.
Pod brzózkami bursztynu nie było, więc postanowili wracać do domu.
– Coś tam udało nam się wydobyć, więc nie wracamy z pustymi rękami – Mors wyraźnie dodawał sobie otuchy. – Ale samym świtem trzeba będzie ruszyć tyłki jeszcze raz.
– Mnie tam pasuje, może być o świcie – Antek niepewnie poparł ten pomysł, bo w duchu liczył na to, że jutro pośpi dłużej i trochę odpocznie.
Ruszyli skutą mrozem plażą, twardą jak asfalt, do najbliższego wjazdu pomiędzy wydmami. Nagle Mors przyhamował i zatrzymał auto.
– Stało się coś? – Antek ocknął się z letargu, w który popadł w cieple nagrzanego wnętrza samochodu.
– Coś tam leży, chyba ogromny kawał czarnego dębu – Mors był wyraźnie podekscytowany. Włączył wsteczny bieg i cofnęli się o kilkanaście metrów. – To tu…
Wszystkie postaci tej książki są fikcyjne i nie należy ich wiązać z konkretnymi osobami.
Książkę można nabyć, klikając w ten link: Opowiastki z Mierzei...
Komentarze
Prześlij komentarz