Opowiastki z Mierzei przez Bosego Antka spisane – fragment książki
Przez kolejne dwie godziny Stefan zbierał więc wyłowiony bursztyn na kupkę, która rosła z każdą chwilą, a w końcu wyrosła na dużą pryzmę. Pomyślał, że będzie tego towaru ze dwa razy więcej niż to, co zgromadził w plecaku i swetrze. Ale dalej pracował niezmordowanie, nie zastanawiając się zbytnio, co później z tym wszystkim zrobi.
Aż w końcu nitka jego szczęścia urwała się – zaciągnął raz kaszorem i nic, zaciągnął drugi raz i trzeci i rezultat był ten sam. To już koniec, pomyślał zmęczony, ale i szczęśliwy. Wiedział przecież, że tak będzie. Wiedział i starał się do cna wykorzystać tę swoją szczęśliwą chwilę, którą obdarowało go morze. Ale nie bardzo wiedział, co teraz ma zrobić z taką ilością bursztynu, który udało mu się wyłowić.
Zapalił papierosa i zamyślił się, a emocje powoli spływały z niego. Gdy skończył palić, widać było, że podjął decyzję. Wstał i rozejrzał się wokół uważnie. Był sam, ani jednej żywej duszy w polu jego widzenia, co go uspokoiło. Chwycił kaszor i podszedł do wydmy. Pomagając sobie kijem od swego narzędzia pracy, pracując rękami i nogami wykopał w piasku na brzegu wydmy spory dół. Potem złapał plecak i sweter wypełnione bursztynem i zaniósł pod wydmę. Zawartość wsypał do dołka. Wrócił do bursztynowej pryzmy i jeszcze raz napełnił plecak i sweter wydobytym skarbem, który wkrótce wylądował w kryjówce. Zmieścił się, więc odetchnął z ulgą. Jeszcze raz rozejrzał sięuważnie i – uspokojony – zaczął zasypywać swoją zdobycz. Gdy skończył, uważnie przyjrzał się wydmie, aby dokładnie zapamiętać miejsce. Potem wrócił do pryzmy i zapakował to, co zostało, do plecaka i swetra, ale nie wszystko się zmieściło. Resztę bursztynu, co do bryłki, udało mu się porozmieszczać po licznych kieszeniach. Objuczony plecakiem i workiem zrobionym ze swetra, ruszył do domu.
Gdy dotarł do celu i ze szczegółami opowiedział żonie, co mu się przydarzyło, ta poderwała się na równe nogi. Stefan również.
– Ubieraj się, jedziemy! – rzucił krótko, co zabrzmiało jak rozkaz.
– Zaraz, zaraz… – stonowała go Czarna Mery, która była chyba jedyną osobą, która potrafiła okiełznać Stefana. – Dobrze ukryłeś towar?
– Najlepiej, jak się dało – zapewnił, zbity nieco z tropu.
– No to najpierw zjemy obiad w spokoju, a później pojedziemy – zarządziła Czarna Mery. – No, siadaj do stołu, zaraz podaję.
Chociaż niechętnie, Stefan usiadł posłusznie.
Po obiedzie wypili jeszcze kawę i dopiero wtedy Czarna Mery zaczęła się przygotowywać do wyjazdu na plażę. Stefan był gotowy w parę sekund i przy drzwiach przestępował niecierpliwie z nogi na nogę. Wreszcie wyjechali swoją toyotą. Stefan przezornie wrzucił do bagażnika łopatę.
Szybko dotarli na miejsce i wydawało się, że niewiele czasu tam zabawią, bo Stefan – tak, jak się starał – dobrze zapamiętał, gdzie zakopał bursztyn i trafił tam bezbłędnie. A przynajmniej tak mu się wydawało. Zaczął kopać i początkowo był tylko trochę zaskoczony, że nic to nie dało. Kopał coraz bardziej gorączkowo, aż w pewnym momencie zorientował się, że wykopał już porządny dół, a bursztynu ani śladu.
– Przecież mi się nie przyśniło, na pewno tu był – powiedział do żony, przypalając papierosa drżącymi rękami.
– Wiem, że był – odpowiedziała Czarna Mery, która dobrze znała swojego męża. – Pomyśl na spokojnie, może zakopałeś trochę bardziej w lewo, albo w prawo…
– Może… – Stefan skończył palić i znowu zabrał się do kopania, teraz w innym miejscu. Potem w jeszcze innym i jeszcze innym… Ale bursztynu nie znaleźli. Znikł bez śladu.
– Gdybym był na miejscu Stefana, kurwa, to bym się z tego miejsca nie ruszał – zakończył swoją opowieść Guma, który ciągnął ją przy piwie w jednej z krynickich knajp podczas pewnego, letniego wieczoru. – Siedziałbym tam, kurwa, i czekał, aż Czarna Mery zacznie szukać. Na pewno by mnie znalazła i na pewno dalibyśmy razem radę, kurwa.– A gdybyś to był ty, to mógłbyś na swoją starą czekać do usranej śmierci – dociął mu Mrówa. – Siedziałaby w domu i się cieszyła, że Bóg ją uwolnił od takiego jełopa, i jeszcze by się modliła, żebyś, nie daj Boże, jakimś cudem nie wrócił.
Wszyscy ryknęli śmiechem, razem z Gumą. Docinali sobie wzajemnie, ale wszyscy wiedzieli, że to tylko taka gra, bo wzajemnie się lubili.
– Ja pierdolę, jakiś ty tępy – odparował Guma, gdy śmiech ucichł. – Nie pomyślałeś tylko, kurwa, kto karmi i moją starą, i tą, kurwa, gromadę dzieciorów. Beze mnie by powyzdychały z głodu. Ale z tobą, to co innego. Siedzisz, kurwa, na garnuszku swojej starej, to pozbyć się takiego darmozjada, to, kurwa, czysty zysk.Znowu śmiech. Wszyscy wiedzieli bowiem, że Mrówa stracił robotę w jakiejś tam firmie i chwilowo był na utrzymaniu swojej żony. I wszyscy wiedzieli, że próbował coś zarobić, biegając za bursztynem, ale bez sukcesów. Brakowało mu szczęścia, albo umiejętności i wiedzy. Albo wszystkiego naraz.
Ale wszyscy też wiedzieli, że ostatnie, dziewiąte – zaledwie dwumiesięczne – dziecko, wychowujące się w domu Gumy, niekoniecznie było jego. Wszyscy wiedzieli, że gdy Guma rok temu wyjechał za robotą do Szwecji, bo ktoś mu powiedział, że można tam nieźle zarobić i przez rok urządzić sobie życie, jego Zocha, piękna i postawna kobieta, wdała się w romans z przystojnym chłopakiem, który sezonowo obsługiwał wesołe miasteczko w Krynicy. I wszyscy wiedzieli, że Zocha oszalała na jego punkcie i co drugą noc przyjeżdżała na rowerze do jego kanciapy w przyczepie kempingowej, swoją gromadkę bachorów zostawiając pod opieką najstarszej córki. I byli wszyscy przekonani, że ten najmłodszy Adrianek, to owoc jej zauroczenia chłopakiem z wesołego miasteczka, który – jak tylko sezon się skończył – ruszył ze swoim chlebodawcą gdzieś w świat. Gdy Guma wrócił z tej swojej Szwecji, zastał Zochę z ogromnym brzuchem, ale dał sobie wmówić, że to wynik ostatniej nocy, jaką spędził ze swoją Zochą przed wyjazdem na obczyznę. I nawet się ucieszył, że ich gromadka się powiększy.
Kilka dni po jego powrocie Zocha wybrała się z tym swoim brzuchem do lasu na jagody. Jagód było pełno tego roku i cieszyła się, że naniesie ich do domu i dzieciakom pierogów nagotuje. Podczas zbierania jagód jednak chwyciły ją bóle, a Zocha nawet komórki nie miała, aby Gumęzawiadomić lub wezwać jakąś pomoc. Ale do rodzenia była przyzwyczajona, więc położyła się w jagodzinach i wydała z siebie maleństwo. Sama przegryzła i zawiązała pępowinę, a że dobrze się czuła i tych pięknych, dorodnych jagód, których pełno rosło w lesie, było jej szkoda, postanowiła, że jeszcze ich dozbiera do pełna. Wróciła z lasu do domu z noworodkiem na jednej ręce i wiadrem jagód w drugiej.
Wszyscy byli też pewni, że wszyscy wiedzą o tym, skąd się wzięło najmłodsze dziecko Zochy, ale sam Guma o niczym nie wie. Nikt też za żadne skarby nie odważyłby się mu o tym powiedzieć, chociażby słowem napomknąć.– Przydarzyło się kobicie i tyle – mówili puszczając oko do siebie. – Po co chłopu na łeb taki ciężar ściągać – dodawali, zwłaszcza że Zocha była lubiana w okolicy za swą otwartość, pogodę ducha i chęć niesienia pomocy, gdy było trzeba. A i sam Guma cieszył się sympatią swoich znajomków.
Ale zarówno Mors, jak i jego Krystyna, którzy utrzymywali z Gumą częste kontakty robiąc z nim interesy przekonywali Antka, że Guma o wszystkim wie. Tylko udaje, że niczego nie jest świadom. Może tak mu było wygodniej? – zastanawiałem się, słuchając przekomarzań Gumy z Mrówą.
– Jeszcze zobaczymy, kto na czyim garnuszku będzie, tylko poczekajmy – mruknął Mrówa i zastanowił się. – A w ogóle, to ciekawe, co z tym bursztynem mogło się stać – powiedział po chwili.
– Nie wiadomo – odezwał się wreszcie Mors, który – co niebywałe – milczał do tej pory. – Może ktoś go podpatrzył, jak zakopywał swój bursztyn, i jak tylko Stefan zniknął, zabrał jak swoje...
– Znaczy się, podpierdolił? Kogo masz na myśli? – zaperzył się Guma, którego nie było trudno wyprowadzić z równowagi. – Faktem jest, że, kurwa, facet dał dupy.
– Nikogo, a na pewno nikogo z nas – uspokoił go Mors. – Ale faktem jest również to, że każdemu z nas, jak tu siedzimy, zdarzyło się dać dupy. I co z tego? Stefan mimo to robi swoje i –trzeba przyznać – robi to dobrze – uciął jakiekolwiek ewentualne przykre uwagi wobec Stefana, którego szanował i lubił.
Podobno, gdy tylko rozeszła się wieść o utraconym skarbie Stefana, wielu ukradkiem przychodziło w miejsce, gdzie bursztyn został ukryty i próbowało go znaleźć, używając różnych sposobów – kopiąc łopatami, a nawet dźgając piasek, miejsce przy miejscu, stalowymi, zaostrzonymi prętami. I nikt bursztynu nie znalazł.
Gdy dochodzili do wejścia na plażę, Mors odwrócił się i popatrzył na rozbujane morze. Wicher wzmógł się i czuło się przenikliwy chłód.
– Sztorm coraz mocniejszy – powiedział z nadzieją. – Nie możemy przegapić tej nocy.
Podeszli do samochodu. Jego szyby były oszronione.
– Mróz chwycił – zauważył Antek.
– Zapowiadali mróz – mruknął Mors. – W nocy temperatura może spaść nawet do minus dwudziestu stopni. Nie będzie łatwo, ale w takiej temperaturze łatwiej o bursztyn.
Oskrobali szyby samochodu i ruszyli do domu.
Wszystkie postaci tej książki są fikcyjne i nie należy ich wiązać z konkretnymi osobami.
Książkę można nabyć, klikając w ten link: Opowiastki z Mierzei...
Komentarze
Prześlij komentarz