Opowiastki z Mierzei przez Bosego Antka spisane – fragment książki
W oddali zamajaczyła jakaś grupa, wyglądająca jakoś inaczej niż wszyscy inni spotykani na plaży o tej porze roku. Antek wytężył wzrok i zdziwił się, bo czegoś takiego jeszcze nie widział – po plaży dreptała grupa starszych, okutanych w różne szmaty kobiet, a każda z nich dzierżyła w dłoniach a to widły, a to metalowe grabie lub jakieś grace…
Widok niezwykły, przynajmniej dla mnie, bo Mors zdawał się ich w ogóle nie zauważać, a gdy przechodziły obok, nawet nie zaszczycił ich jednym spojrzeniem. Zupełnie nie rozumiałem, o co chodzi.
– Widziałeś te kobiety z gracami? – spytałem go, gdy były już daleko za nami.
– Tak – Mors obojętnie wzruszył ramionami.
– Co one tutaj robiły?
– Pamiętasz tę noc, którą tuż po twoim przyjeździe spędziliśmy nad morzem? – pyta Mors. – Wiało wtedy nieźle, była kontra, fala odpowiednia, ale urobek żaden – westchnął z żalem.
– No pewnie, że pamiętam...
– A pamiętasz, jak skakałeś po tych stosach utkanych z patyków? No to daję sobie głowę uciąć, że te baby z widłami, grabiami i gracami porozwlekały te stosy i powybierały z nich cały bursztyn.
– Jeśli był – kręcę głową.
– Był na pewno – z niezmąconą pewnością siebie mruknął Mors.
– To dlaczego sami nie przegrzebaliśmy tych stosów? – dziwiłem się.
– Bo nie było go aż tyle, żeby to było warte naszej roboty.
– A im się opłacało?
– Im się opłacało – potwierdził z niezmąconym spokojem i dodał lekko zniecierpliwiony: – Musisz zrozumieć jedno, że są tacy, którzy łowią bursztyn, inni natomiast zbierają to, co zostawią po sobie poławiacze... My należymy do tych, którzy łowią… I tyle...
Trudno było nie zauważyć dumy w jego ostatnim zdaniu, czy może raczej poczucia wyższości. Antek zrozumiał, że jest pewna hierarchia – jest ważne nie tylko zdobycie bursztynu, ale przede wszystkim sposób, w jaki się go pozyskuje.
Nagle Mors skręcił w lewo, gdzie skrajem plaży tuż przy wydmie, żwawo kroczyła starsza kobieta o długich, zaplecionych w warkocz, siwych włosach. Mors wyraźnie podążał, aby się z nią spotkać. Zauważyła go i zatrzymała się. Przywitali się, po czym wywiązała się kilkuminutowa rozmowa. Widać było, że darzą się sympatią. Antek zbliżył się kilka kroków, aby podsłuchać, o czym mówili, ale niewiele zrozumiał, bo wiatr zabierał słowa. Na koniec, gdy już się rozchodzili, Mors rzucił za nią głośno:
– I proszę pozdrowić męża!
Odwróciła się.
– Dziękuję, pozdrowię, pozdrowię! – odkrzyknęła mocnym głosem, uśmiechając się. – Na pewno się ucieszy!
– To była właśnie Czarna Mery – powiedział Mors z błyskiem w oku, podchodząc do Antka. Zapalił papierosa.
– To była Czarna Mery? – zdziwiłem się, bo z opowieści, jakie o niej słyszałem, wyobrażałem sobie tę kobietę zupełnie inaczej. Już to, jak ją nazywano, sugerowało postać nieco mroczną, a na pewno o długich, kruczoczarnych włosach. A zobaczyłem starszą, uśmiechniętą panią o drobnej budowie, noszącą wprawdzie długie włosy, ale zupełnie siwe, niemal białe, czym się zupełnie nie przejmowała i nawet nie starała się ukryć swojej siwizny…
– Tak, to była Czarna Mery – roześmiał się Mors. – Pewnie nigdy byś się nie spodziewał, że to ona – powiedział, zerkając na zegarek. – O, w mordę… – zaniepokoił się. – Czas wracać do domu, chodźmy…
Zawrócili do szczeliny pomiędzy wydmami, którą dostali się na plażę.
Czarna Mery i jej mąż Stefan jako para tworzyli żywą legendę przynajmniej tej części wybrzeża. Jak każda legenda w tym miejscu i ta musiała być związana z bursztynem, choć początkowo nic tego nie zapowiadało. Małżeństwo mieszkało sobie na jednym z gdańskich blokowisk, zaś Stefan pracował w stoczni gdańskiej, a późniejsza Czarna Mery gotowała mu obiady. Dzieci nie mieli, więc czasu mieli nadmiar, z którym początkowo nie bardzo wiedzieli, co począć. Ale pewnego dnia wpadli na pomysł, aby zająć się bursztynem, zacząć go gromadzić, a później sprzedać za dobrą cenę, co do której byli całkowicie przekonani, że kiedyś wzniesie się na wyżyny.
Doświadczenia jednak nie mieli, więc pytali tu i tam, słowem – zbierali informacje o tym bogactwie Bałtyku. Gdzieś się dowiedzieli, że całe złoża bursztynu, latami nanoszone sztormami, na pewno zalegają pod piaskami plaży. Uczepili się tej informacji i odtąd każdego dnia po pracy w stoczni Stefan ze swoją żoną wychodzili na plażę i przekopywali tony piasku. Nie ustawali w swojej pracy, co oznaczało, że informacja okazała się prawdziwa. To oznaczało również, że ich wysiłki nie szły na marne.
Robili to dzień za dniem, rok za rokiem, choć praca była nudna i całkowicie pozbawiona romantycznej nuty, na której grały wszystkie opowieści o bursztynie. Chodzili na plażę pomimo tego nawet, że niektórzy na ich widok stukali się w głowę, uważając za niezbyt rozgarniętych umysłowo. Ale Stefan i jego żona wiedzieli co robią, zwłaszcza że ich zasoby wydobytego w ten sposób bursztynu regularnie rosły.
– Zadziwiające jest to, że pomimo niewątpliwego sukcesu ich metody, nikt nie poszedł w ich ślady – zastanawiał się Mors, opowiadając tę historię. – Pewnie dlatego, że to, co robili, było powszechnie uważane za zupełne wariactwo, a Stefan i Czarna Mery nawet nie próbowali wytrącać kogokolwiek z tego przekonania. I – co najważniejsze – nikomu nie chwalili się swoimi osiągnięciami. – dodał, podnosząc wskazujący palec prawej ręki do góry.
Z czasem Stefan przeszedł na emeryturę. Wówczas para spieniężyła podobno jedynie część posiadanych zasobów i za uzyskaną gotówkę zakupiła sobie niemal nowy dom w jednej z miejscowości, położonych na Mierzei. Kupno tego domu, to był cel ich życia, który wreszcie udało im się osiągnąć, w czym walne znaczenie miały zalety samego Stefana, który – chociaż w stoczni należał do niezliczonej rzeszy podrzędnych pracowników – tutaj okazał się zdolnym handlowcem, z talentem wręcz samorodnym.
Wszyscy zresztą mówili o Stefanie jako twardym, asertywnym negocjatorze, potrafiącym wyciągnąć maksymalny zysk z każdej bryłki przeznaczonego na sprzedaż bursztynu. Ze względu na swoje osiągnięcia, para cieszyła się ogromnym szacunkiem miejscowej bursztynowej arystokracji. Zwłaszcza że zarówno Stefan, jak i Czarna Mery, była ponoć niezłym tandemem poławiaczy bursztynu. Ale w tym względzie opinie już były bardziej podzielone, a kwestionujący sukcesy pary na tym polu przytaczali historię, która miała potwierdzić ich przekonanie.
Pewnej nocy na Bałtyku rozszalał się sztorm i rano Stefan, choć tego nie planował, postanowił ruszyć na brzeg Mierzei z kaszorem. Jego żona miała na ten dzień inne plany, więc – co się zdarzało rzadko, bo zwykle łowili razem – Stefan wybrał się sam. Poszedł piechotą, jako że mieszkali niedaleko od plaży. Zresztą, z jakiegoś powodu, nie spodziewał się szczególnego sukcesu tego dnia. I początkowo zanosiło się na to, że jego oczekiwania się spełnią – po paru godzinach pracy i brodzeniu w wodzie udało mu się wydobyć ze śmieci, wyrzucanych kaszorem na brzeg, zaledwie kilka niewielkich kawałków bursztynu. Każdy by się zniechęcił i dał sobie spokój z dalszym połowem, ale nie Stefan – on nigdy nie pękał.
Przeniósł się kilkadziesiąt metrów dalej, gdzie – jak zauważył – morze również wyrzucało na brzeg ławice skłębionych razem roślin i patyków, więc była szansa, że w tej splątanej masie pojawi się i bursztyn. On doskonale wiedział, że jak nie wychodzi, to trzeba coś zmienić. Zmienił i sytuacja odwróciła się o sto osiemdziesiąt stopni. Dostrzegł to już po pierwszym zaciągnięciu kaszorem po dnie, gdzie było aż ciemno od falujących wodorostów. Wyciągnął pełną siatkę na brzeg, rozsypał po piasku i aż się roześmiał z radości, gdy zauważył kilka większych, na oko szacując, ważących na pewno po więcej niż dziesięć gram kawałków i kilkanaście nieco mniejszych. Wygrzebał je drżącymi z emocji rękami spośród wodorostów, sprawdził, czy jakiegoś nie przeoczył, po czym wszystko wylądowało w plecaku. Z pośpiechem wrócił do wody i znowu przeczesał kaszorem przybrzeżne dno morza. I znowu pełno bursztynu…
Po niedługim czasie plecak był pełen, a bursztyn wciąż nadchodził z każdą falą. Niewiele myśląc zdjął kurtkę przeciwdeszczową z ciepłą podpinką, rozpiął wodery i ściągnął z grzbietu gruby, wełniany golf, zrobiony na drutach przez Czarną Mery. Zawiązał rękawy, zawiązał otwór na głowę, co nie było trudne w przypadku golfa i w tak prowizorycznie przygotowanym worku zaczął gromadzić swój urobek. Chociaż od morza wiał silny i przejmujący chłodem wiatr, jak zawsze w czasie sztormu, rozgorączkowany Stefan nie czuł zima. Pracował jak maszyna. Wkrótce i sweter był pełen bursztynu, a morze wciąż nim rzucało.
Wszystkie postaci tej książki są fikcyjne i nie należy ich wiązać z konkretnymi osobami.
Książkę można nabyć, klikając w ten link: Amazon.com: Opowieści z Mierzei przez Bosego Antka spisane (Polish Edition): 9798754862999: Bednarek, Roman: Books
Komentarze
Prześlij komentarz