Moja proza: Byle much nie zabrakło (część pierwsza)
Dostawszy się w sferę oddziaływania przygniatającej mocy swej żony Zenobii, Walerian Sieciech zwykle gorączkowo wypatrywał muchy na olśniewającej bieli sufitu lub ściany. Był to – w jego mniemaniu – doskonały sposób na to, aby zachować twarz, unikając jednocześnie konfrontacji.
Tak było i tym razem. Zadanie miał o tyle ułatwione, że w pokoju wychowawcy bursy Zespołu Szkół Zawodowych nr 1 w Skrabli Dużej much nie brakowało, gdyż zdarzenie miało miejsce w upalne popołudnie jednego z czerwcowych dni. Już po niedługiej chwili zatem wpadł mu w oko dorodny egzemplarz owada przecinającego właśnie z głośnym bzyczeniem przestrzeń pokoju. Mucha przycupnęła tuż za maleńkim strupem tynku – w miejscu, gdzie nad samym oknem płaszczyzna sufitu zbiegała się ze ścianą. Walerianowi, który skupił na niej całą swą uwagę, przez moment wydawało się, że słyszy bicie serca zgonionego zwierzęcia.
Cóż w takiej chwili mogła dla niego znaczyć Zenobia stojąca z prawej strony biurka, lewą dłonią opierając się o blat. Jej usta poruszały się szybko a prawa dłoń, uniesiona na wysokość niewidocznych przez swą mikroskopijność piersi, poruszała nerwowo wskazującym palcem w górę i w dół – w rytm wypowiadanych słów. W tym samym rytmie, jak stóg siana goszczący parę kochanków, trząsł się wysoko i misternie uformowany na głowie Zenobii kok.
– I pamiętaj, Walerianie. Żeby mi nie było żadnego łażenia, gadania, albo – nie daj Boże – jakichś wygłupów. Do kolacji cisza, spokój i nauka. Wszyscy, bez wyjątku...
Walerian z nieustającym zainteresowaniem przyglądał się muszce, która jakby oswoiła się z otoczeniem, bo drgnęła prostując chude nogi. Wyjrzała nawet zza strupa, przesuwając się trochę w prawo.
– Słuchasz mnie, Walerianie?
Kok na głowie Zenobii znieruchomiał wyczekująco.
– Tak, tak. Słucham – odparł szybko nie spuszczając oka z muchy, bo oto uniosła tylną część ciała do góry i zaczęła przebierać ostatnią parą odnóży, jakby głaszcząc się po skrzydełkach.
– Walerianie! – tym razem prawie krzyknęła.
– Mówię przecież, że słucham – powiedział ze spokojem.
– Tak? To powtórz... No proszę, powtórz moje ostatnie zdanie.
Choć niechętnie, Walerian pozostawił muchę i spojrzał na groźną minę żony.
– No proszę, powtórz moje ostatnie zdanie – wyrecytował patrząc jej prosto w oczy.
Zenobia poczerwieniała na twarzy.
– Walerianie, czy ty sobie kpisz ze mnie!? – zapytała drżącym z oburzenia głosem.
– Ja? Ależ skąd – Walerian, udając zdumienie, uniósł wysoko brwi – Chciałaś przecież, żebym powtórzył twoje ostatnie zdanie.
– No, ale przecież nie to! – krzyknęła.
– Ostatnie może być tylko jedno – oznajmił ze spokojem.
– Ale mnie nie o to chodziło! – tupnęła nogą w podłogę, zaciskając jednocześnie pięści uniesione na wysokość uszu.
– A o które? – spytał obojętnie, ukradkiem spoglądając na znajomego owada, który znów znieruchomiał, bo właśnie w jego polu widzenia pojawił się drugi tego samego gatunku, zmierzający ku niemu po ścianie, od strony okna.
– O to: „Do kolacji cisza, spokój i nauka. Wszyscy, bez wyjątku...” – mówiła szybko, podobnie jak poprzednio wymachując palcem i potrząsając kokiem.
– Wprawdzie są to dwa zdania – zauważył Walerian – ale proszę bardzo – i powtórzył obydwa jednym tchem.
Zenobia splotła ręce na piersi, przekrzywiła głowę ku lewemu ramieniu i wpatrywała się w Waleriana ściągnąwszy usta jak do pocałunku.
Zapadła niepokojąca cisza.
Druga mucha, znacznie mniejsza od pierwszej, dotarła już do betonowego strupa i obydwie stały naprzeciw siebie nieruchomo, być może nie widząc się wzajemnie, ale na pewno wyczuwając swą obecność. Ciekawe czy to on i ona – pomyślał Walerian, spojrzawszy ukradkiem na nader interesującą sytuację, stworzoną przez owady. Jeśli tak, to ta mała musi być on, a ta duża, to ona, bo tak zwykle bywa przecież w świecie zwierząt – zawyrokował w duchu.
– No dobrze, Walerianie – Zenobia przerwała milczenie, przybierając maskę spokoju – Dwa nie dwa, myślę jednak, żeś sobie teraz dobrze je zakonotował.
Przez chwilę znów wpatrywała się w Waleriana, uśmiechając się zjadliwie.
Tymczasem muchy, co nie uszło jego uwadze, jak na komendę drgnęły i zaczęły obchodzić strup dookoła, poruszając się w jednym kierunku, zgodnie z ruchem wskazówek zegara. W pewnym momencie zatrzymały się – duża znieruchomiała, zaś mała odwróciła się i zbliżyła do dużej. Stanęły naprzeciw siebie, nos w nos, prawie nieruchomo, tyle tylko, że poruszały pracowicie przednimi odnóżami, jakby w rytualnym tańcu.
– A co się tyczy szachów... – Zenobia ciągnęła dalej, powoli, z perwersyjnym zadowoleniem cedząc każde słowo – Słuchasz mnie, Walerianie?
– Tak, tak... Słucham – Walerian z przesadną skwapliwością utkwił wzrok w obliczu Zenobii.
Sprawiał wrażenie osoby świadomej tego, co usłyszy i czerpiącej satysfakcję z faktu, że słowa, których się spodziewa, zostaną wypowiedziane.
– Żebyś nie tłumaczył się później, że nie mówiłam, to mówię: nie ma żadnej gry w szachy z wychowankami! Słyszysz?
Walerian zrobił obłudnie markotną minę i równie obłudnie milczał.
– Słyszysz mnie, Walerianie?
– Ależ słyszę, słyszę... Głuchy przecież nie jestem – burknął ponuro.
Zenobii to burknięcie zabrzmiało jak najmilsza sercu melodia, bo stanowiło dla niej niezbity dowód, że trafiła w dziesiątkę. Starannie jednak skrywała swoje uczucia.
– I uważaj na Jabłecznego z ósemki. Kopci papierochy jak lokomotywa, zdaje się, że w kabinie z prysznicem. Jak by ci się udało go wytropić, to byłabym ci bardzo wdzięczna – zakończyła słodziutko.
– Dobra, postaram się – zapewnił bez namysłu.
– Acha... Ten Jabłeczny niech się trzyma jak najdalej od Skutecznego. Skuteczny jest bardzo podatny na wpływy i może się dać namówić na jakiś wyskok. Więc przypilnuj ich.
– Przypilnuję – odrzekł Walerian, jednym okiem obserwując, jak mała poderwała się nagle do lotu, po czym jak pocisk spadła na dużą z niemiłosiernym bzyczeniem.
– No, to idę. Wrócę na kolację.
Zenobia popatrzyła jeszcze przez chwilę na Waleriana, który w odpowiedzi wydał tylko jakiś nieartykułowany dźwięk, następnie energicznym ruchem zgarnęła skórzaną torebkę stojącą na biurku i mocnym krokiem, stukając obcasami, opuściła pokój. Głośno przeszła korytarzem, na schodach stukała nieco ciszej, a jeszcze ciszej na parterze. Gdy trzasnęły frontowe drzwi, stukotanie obcasów ucichło.
Walerian popatrzył sobie jeszcze trochę na tarmoszącą się parę owadów, uważnie wsłuchując się w ich bzyczenie. Wkrótce jednak – znudzony – rozejrzał się po pokoju. Packa stała w kącie, obok kosza na śmieci. Wziął ją, zbliżył się powoli do okna, podskoczył i uderzył. Bzyczenie ucichło. Zadanie miał wprawdzie utrudnione, bo owady szamotały się w samym niemal rogu, ale zaprawiony w takich przedsięwzięciach, zostawił na suficie brunatną plamę. Przyjrzał się bezkształtnej grudce na pacce, po czym skrzywił się z obrzydzeniem, strącił ją do kosza a packę odstawił na swoje miejsce. Inne muchy, których przecież było pełno, zupełnie go nie interesowały.
Walerian doskonale wiedział co ma (a właściwie co chce) robić dalej. Mimo to siadł za biurkiem i gapił się w okno bezczynnie. Doskonale też wiedział, dlaczego zachowuje się w ten właśnie sposób. Otóż Zenobia, pomimo powierzchownych oznak zorganizowania, stanowczości i racjonalizmu, tak naprawdę miała chaos w głowie. Poza różnymi innymi symptomami tej przypadłości, jeden szczególnie rzucał się w oczy – Zenobia, wychodząc gdziekolwiek, zwykle zapominała o czymś i musiała wracać się, czasem nawet kilkakrotnie. Walerian zbyt długo był jej mężem, aby o tym nie pamiętać.
Minęło dziesięć, może piętnaście minut. Ponieważ do tej pory, co było niezwykłą rzadkością, nie pojawiła się, prawdopodobieństwo, że wróci niespodzianie, zmalało niemal do zera. Walerian wiedział także i o tym, toteż spojrzawszy na zegarek, czym prędzej poderwał się na równe nogi wyraźnie ożywiony.
Pierwsze co zrobił, to otworzył niecierpliwym ruchem dolne drzwiczki regału zajmującego całą lewą (patrząc od drzwi) ścianę pokoju. Zajrzał i odetchnął z ulgą – są. Wyjął sfatygowane nieco pudełko szachów. Położył je na biurku, otworzył, szybko przeliczył figury i pionki, po czym zamknął uspokojony. Zerknął na zegarek. Trzech minut brakowało do czwartej, więc usiadł na poprzednim miejscu, zapalił papierosa, stopy oparł o biurko, tułów wraz z krzesłem odchylił do tyłu i - zaciągnąwszy się głęboko - popadł w zadumę. Gdy skończył palić, ponownie spojrzał na zegarek. Pora była odpowiednia tym razem, więc wyszedł z pokoju.
* * *
Jabłeczny ze Skutecznym siedzieli już przy stoliku w świetlicy, gdy Walerian pojawił się w drzwiach. Jabłeczny miał wprawdzie otwarty zeszyt od matematyki, ale nie zdążył się jeszcze zabrać za odrabianie lekcji. Skuteczny, ze słuchawkami od walkmana na uszach, podskakiwał na krześle dłońmi waląc o blat stolika w rytm tylko przez niego słyszanej muzyki. Ujrzawszy Waleriana w drzwiach wpierw znieruchomiał, a potem wyłączył kasetę. Jabłeczny, widząc nagłą zmianę w jego zachowaniu, ostrożnie obejrzał się za siebie, a gdy rozpoznał wchodzącego, skurczył się i pochylił nad zeszytem.
– O kurde. Znowu ten pierdoła – szepnął nad stołem w kierunku Skutecznego, który zdążył już zsunąć słuchawki z uszu.
Zachichotali razem, do spółki, wspomagając jeden drugiego.
Walerian zbliżył się do ich stolika. Zęby miał wyszczerzone w uśmiechu od ucha do ucha, lewą zaś rękę w kieszeni spodni.
– No? Co wam tak wesoło? – zagadnął spoglądając to na jednego to na drugiego.
– Eee tam, tak tylko... – mruknął Jabłeczny.
Nos wetknął prawie w otwarty zeszyt.
– Tak tylko, powiadasz? A nad czym tak się tam biedzisz, Jabłeczny?
Wysunął mu sprzed nosa zeszyt i szybko przeleciał oczyma stronice, na których był otwarty.
– Nic takiego, zadania z matmy rozwiązuję.
– Widzę... No i jak ci idzie? Trudne?
– Łoo... Lepiej nie mówić – Jabłeczny aż machnął ręką aby zadania wydały się jeszcze trudniejsze niż wynikałoby to z jego słów.
A tak naprawdę nawet nie przeczytał jeszcze żadnego. Skłamał, bo wyczuł intencje Waleriana. Zresztą trudno było nie wyczuć, skoro zawsze, gdy zastępował swoją żonę Zenobię, powtarzało się to samo.
Spojrzenia Jabłecznego i Skutecznego skrzyżowały się i Skuteczny zachichotał w garść bezgłośnie. Jabłeczny uśmiechnął się tylko pod nosem.
– A ty co, Skuteczny? Nie masz co robić? – dostrzegł niemy chichot drugiego i zmierzył go surowym spojrzeniem.
– Jak to nie. I to ile jeszcze – Skuteczny z udaną gorliwością otworzył na chybił trafił pierwszą z brzegu książkę.
– Co jeszcze masz do zrobienia poza matematyką? – Walerian ponownie zwrócił się do Jabłecznego.
– Noo... Wypracowanie z Polaka
– Na jutro? – drążył uparcie, wyczuwszy niepewność w głosie chłopaka.
– No nie... Na czwartek.
Walerian wlepił oczy w otwarty zeszyt i pogrążył się w zadumie.
– I mówisz, że to takie trudne? – roześmiał się po chwili – Dobra... Bierz, co tu masz ze sobą i chodź ze mną.
– Ale przecież... – Jabłeczny rozejrzał się bezradnie.
– Żadne ale! – Walerian zaczął ostro, ale widząc, że Jabłeczny jest spłoszony nieco, dodał łagodniej pochylając się do jego ucha: - Nic się nie martw, pomogę ci, wiem już jak... A potem, wiesz... – mrugnął porozumiewawczo.
– Tylko, że pani...
– Co pani? Mówię ci, nic się nie bój. A jakby co, to załatwię tak, żeby było dobrze – głos mówiącego przeszedł w szept.
Jabłeczny milczał, na próżno poszukując skutecznego argumentu.
– No! Dawaj Jabłeczny, bo szkoda czasu. Chodźmy! – Walerian, dla wzmocnienia swoich słów, klepnął siedzącego w ramię.
Jabłeczny wykrzywił twarz najohydniej, jak potrafił i publicznie wyraziwszy w ten sposób swoją opinię o całym wydarzeniu, podniósł się niemrawo, by podążyć za uradowanym Walerianem.
Gdy wyszli, w świetlicy podniósł się gwar. Poszybowały w powietrzu kulki z papieru, dwóch wyrostków zaczęło się ganiać z rumorem przesuwając krzesła i stoliki, ktoś włączył radio...
– Widziałeś, Kostur!? Pierdołę znowu naszło! – Skuteczny wrzasnął do rówieśnika rozwalonego w zadumie na krześle przy sąsiednim stoliku.
Gdy tamten nie zareagował, wzruszył ramionami, z powrotem naciągnął słuchawki na uszy i kontynuował swój wariacki taniec na trzeszczącym krześle.
Komentarze
Prześlij komentarz