Opowiastki z Mierzei przez Bosego Antka spisane - kolejny fragment książki
Zgodnie zatem z tą zasadą siedzieliśmy przy świecach, których płomienie chwiały się od nagłego podmuchu, ponieważ zarówno drzwi werandy, jak i okna nie były zbyt szczelne, co dało się odczuć wdzierającym się do wnętrza chłodem. Radziliśmy sobie z nim jednak, zwłaszcza że był niczym w porównaniu do wczorajszych doznań, podczas nocnego połowu bursztynu w pobliżu Mikoszewa.
Zaczęło się od tego, że Krystyna odebrała telefon, wyszła z werandy mocno podekscytowana i niedługo potem wróciła z błyszczącymi oczyma.
– Dzwonił Waldek, mówił że sypnęło bursztynem w Mikoszewie – wypaliła podniecona.
Mors zerwał się ze swojego wiklinowego fotela ze sprawnością pantery, o którą nikt by go nie podejrzewał. Atmosfera podniecenia udzieliła się Antkowi, który poderwał się zaraz za Morsem.
– Nie wiadomo, co to znaczy w słowach Waldka, bo równie dobrze może chodzić o drobny topik, który dla nas jest bezużyteczny, a dla niego to bursztyn – mruknął Mors pod nosem.
– Ale sprawdzić trzeba – stwierdziła Krystyna z naciskiem.
– Tego akurat nie trzeba mi tłumaczyć – skwitował Mors i wyszedł z werandy na zewnątrz. Wdarł się podmuch wiatru z kroplami drobnego deszczu. – Jest dobrze – stwierdził zadowolony. – Wieje z południa, a więc mamy kontrę. Przejdźmy na drugą stronę.
Antek ruszył za nim wokół domu. I wtedy wdarł mu się w uszy huk morza, docierający aż tutaj, chociaż dom stał na Zalewem Wiślanym, więc odgłosy szalejącego Bałtyku musiały pokonać nie tylko znaczną odległość, ale i porastający wydmy las.
– Mamy i sztorm, tylko, cholera, idzie tak jakby trochę z zachodu – potrząsnął głową nieco mniej już zadowolony. – Byłoby lepiej, gdyby szedł prosto z północy, lub z północnego wschodu, ale dobre i to.
Wpadli obydwaj z powrotem do domu, Mors rzucił okiem na przygotowany sprzęt, który leżał gotowy w kącie przedsionka. W skład ekwipunku wchodził przede wszystkim plecak z potężną lampą ultrafioletową, w której świetle bursztyn fosforyzuje seledynowym blaskiem, jak naszywki na uniformach strażaków. Wodery wisiały na wieszaku. Sprawdziwszy wpierw, czy lampa działa jak trzeba, Mors zaczął wbijać się w wodery. Antek zasznurował skórzane buty.
– Nie wziąłeś gumowców!? – Mors rzucił mu złe spojrzenie. – Tak niewiele zdziałasz, a swoich ci nie dam, bo są mokre i suszą się przy piecu. Trudno, musisz jechać w tym, co masz. Weźmiesz jeszcze lampkę czołową, przyda nam się.
Antek wciągnął sweter, narzucił kurtkę, na czapkę naciągnął czołówkę. Mors pogrzebał jeszcze w szufladzie i wyciągnął ręczną, niewielką latarkę ultrafioletową i wręczył ją Antkowi. W drodze do Morsowej terenówki chwycili jeszcze spod wiaty dwa kaszory, przypominające do złudzenia wędkarskie podbieraki, ale większe i o mocniejszej konstrukcji. Bez nich nie ma się co wybierać nad morze po bursztyn.
Wyjechali z podwórka i po chwili sunęli powoli wąską drożyną. Dojechali do asfaltówki, prowadzącej wzdłuż Mierzei aż do granicy z Rosją. Skręcili na zachód, w stronę Mikoszewa. Przed wioską skręcili w leśną dróżkę i dojechali do samej wydmy, za którą była już tylko plaża i rozhuśtany Bałtyk.
Gdy weszli na plażę, Antek omal nie upadł uderzony nagle potężnym wichrem. Do tego ten cholerny drobny deszcz, tnący po policzkach jak setką batów. Na szczęście po upływie niespełna minuty skóra znieczuliła się na tyle, że nie czułem już bólu.
Mors – pochylony do przodu – parł plażą w kierunku brzegu. Wokół siebie rozsiewał fioletowy blask swojej lampy. Podążyłem za nim czując pod stopami ubity deszczem, twardy jak beton piasek. Po kilkunastu krokach moim zdziwionym oczom ukazały się stosy drewnianych patyków, częściowo zanurzonych w morskiej pianie. Mors coś zaczął krzyczeć, mocno gestykulując. Antek zbliżył się do niego.
– Nic nie słyszę! – wykrzyczałem na całe gardło.
– Mówię, że to śmieć wyrzucony przez morze! – wydzierał się Mors. – Dobra frakcja, może być niezły bursztyn!
Antek przypomniał sobie rozmowę w jednej z knajp w Krynicy Morskiej, kiedy to siedzieli z Morsem przy piwie razem z innymi miejscowymi poławiaczami bursztynu. Wtedy to dowiedział się, że bursztyn nie pływa w wodzie samodzielnie, a łączy się w ogromne ławice z patykami i innym śmieciem.
– Ważne jest to, że ławice tworzy materiał o podobnym ciężarze właściwym – stwierdził wówczas Guzek, jeden z najlepszych poławiaczy na Mierzei. Mors twierdził, że Guzek nie jest jednym z najlepszych, a najlepszy, zaś on, Mors, jest zaraz po nim w miejscowym rankingu.
Wspomniany Guzek słynął z tego, że podczas sztormu przemierzał plażę swoją terenówką – najpierw na zachód, a później z powrotem, na wschód. Zawsze był tam, gdzie pojawił się bursztyn. Miał na dachu swojego auta zamontowany świetlny szperacz i snop światła kierował na spienione sztormem fale, wypatrując ciemniejszych plam w grzywach fal. Gdy coś wypatrzył, zatrzymywał się, wchodził w odmęty i zagarniał swoim kaszorem kłębiący się śmieć, z którego wyłuskiwał bryłki drogocennego bursztynu. Mówiło się też, że miał znakomitą lornetkę, przez którą podglądał innych łowiących. Gdy zauważył coś interesującego podjeżdżał bliżej i obserwował okolicę. Później – bywało – szedł kilkanaście metrów dalej od łowiącego i zaczynał wydobywać piękne kawałki, zaś tamtego żółć zalewała z zazdrości. Po pewnym czasie podchodził do sąsiada i mówił od niechcenia, że nic więcej nie da się w tym miejscu wydobyć, po czym jechał dalej szukać innego miejsca. I zawsze, gdy odjechał, bursztyn, jeśli był, nagle znikał. Takiego miał nosa.
Antek popatrzył na najbliższy stos patyków.
– Są duże, to i bursztyn powinien być duży! – krzyknął do Morsa.
– O tym właśnie mówię! – wyryczał Mors radośnie z nadzieją w głosie.
Wdrapałem się na jeden ze stosów. Był zbity i twardy jak beton. Zapaliłem latarkę ultrafioletową. Odbiły seledynowymi światełkami jakieś drobiny, po które nie warto było się schylać. Niecały metr dalej, już z wody, wyrastał kolejny stos. Niewiele myśląc przeskoczyłem na niego. Też nic. Potem na kolejny, jeszcze jeden i następny. W pewnym momencie zorientowałem się, że nie widzę brzegu, nawet kręgu fioletowego światła z lampy Morsa, a wokół rozszalały żywioł. Poczułem dreszcz idący wzdłuż kręgosłupa i nagły przypływ adrenaliny, a jednocześnie jakiejś dziwnej euforii połączonej z radością, pod wpływem której zacząłem krzyczeć ile sił w płucach. Ulżyło. Wybrałem kierunek i znowu zacząłem skakać ze stosu na stos. Wybrałem dobrze. Wkrótce ujrzałem fioletowe światło i odetchnąłem.
Antek zeskoczył na plażę. Jego skórzane buty nie przemokły. Byłem kilkanaście metrów od brzegu i wróciłem suchą stopą! Niemożliwe do uwierzenie, ale przecież muszę wierzyć w to, czego doznają moje zmysły, inaczej stracę punkt zaczepienia i oszaleję.
Usłyszał zbliżający się warkot silnika.
Od zachodniej strony nadjeżdżało auto z reflektorem, zamontowanym na dachu. Może to sławny Guzek? Przejechał powoli, nie zatrzymując się. Od wschodniej strony, z oddali, zbliżały się światła innego auta. W pewnym momencie ten nadjeżdżający od wschodu zatrzymał się. Było jasne, że stoi w miejscu, bo i światła trwały nieruchomo, bez kołysania na wybojach. Po chwili koło auta rozbłysł fioletowy krąg. Auto jadące z zachodu powoli zbliżało się do tego miejsca. Gdy zrównało się ze stojącym pojazdem, znieruchomiało. Po chwili zapalił się drugi fioletowy krąg. Antek trącił Morsa i pokazał mu to, co widział. Mors machnął ręką i zaciągnął kaszorem w topieli, po czym wyrzucił na plażę porcję patyków i oświetlił kupkę ultrafioletem. Seledynem odbiło kilka większych kawałków. Wygrzebałem je ze śmieci i włączyłem czołówkę. W zwykłym świetle wydały się mniejsze, niż w ultrafiolecie, ale to normalne zjawisko. Zaskoczył mnie największy, bo okazał się się kulką zbitych ze sobą zużytych gum do żucia.
– Świecą tak samo, bo też zawierają jakąś żywicę – skwitował Mors i bez entuzjazmu schował kawałki bursztynu do torby.
Powtórzyli tę operację jeszcze kilka razy i za każdym kilka bryłek złota Bałtyku lądowało w torbie Morsa. Aż raptem wszystko się skończyło i na piasku lądowały jedynie kupki śmieci.
Zniechęcony Mors westchnął, rzucił kaszor na plażę i wyjął papierosy, stając tyłem do wiatru. Z trudem zapalił jednego, zaciągnął się. Chwilę delektował się jego smakiem, a później rozejrzał się z uwagą na wszystkie strony. Było pusto, słychać było tylko świst wiatru i ryczące fale. Zniknęły także światła dwóch aut.
– To wszystko na dzisiaj! – krzyknął Antkowi do ucha.
– Jak to!?
– A tak to! Nie ma już bursztynu!
– Może jest tam dalej! – pokazałem ręką na wschód.
– Nie ma!
– Skąd wiesz!?
– Gdyby był, roiło by się od ultrafioletów, a auta ganiałyby po plaży w tę i z powrotem jak koty z pęcherzami! Widzisz coś takiego!?
– Ano, nie widzę!
– A widzisz! Zabieramy się do domu!
Gdy znaleźli się za wydmą, wszystko nagle ucichło. To znaczy słychać było nadal wycie wiatru, który przeczesywał gałęzie sosen i huk morza, ale jakby z oddali. Dałoby się nawet normalnie rozmawiać, ale milczeli, dopóki nie zapakowali się do auta. We wnętrzu było jeszcze ciszej i o wiele cieplej. Antek poczuł pieczenie skóry na twarzy, zbitej milionami drobnych kropli deszczu uderzających w nią z ogromnym impetem. Wkrótce i to uczucie minęło. Mors wyciągnął następnego papierosa.
– Co się stało? – nie wytrzymałem. – Przecież temperatura jest niska, jest sztorm, jest kontra od lądu, był bursztyn i nagle zniknął.
– Pewnie ciśnienie nagle spadło, często tak się dzieje – mruknął Mors.
– Jakie ciśnienie?
– Ciśnienie atmosferyczne – obruszył się Mors. – Jak jest wysokie, bursztyn pływa w grzywach fal, jak spada, bursztyn ginie w głębinach. Musiało tak być – dodał zniecierpliwiony i odpalił silnik.
Gdy dojechali pod dom, z okien wypadały snopy światła. A więc Krystyna czuwała. Wewnątrz było nieprzyzwoicie ciepło w porównaniu z tym, co się działo na zewnątrz. Nic dziwnego – blacha węglowej kuchni była rozgrzana do czerwoności. Krystyna wyszła z pokoju do kuchni i spojrzała badawczo na Morsa.
– No i jak? – westchnęła, z góry zakładając, że wyprawa nie należała do udanych.
– No i kicha – mruknął Mors pod wąsem wysypując kawałki bursztynu na stół. – Zwróci się za paliwo i może na jakieś piwo wystarczy.
– Byliście w Mikoszewie... – Krystyna bardziej stwierdziła z nutą politowania niż zapytała.
– A gdzie mieliśmy być? – warknął Mors. – Przecież sypnęło w Mikoszewie, jak sama powiedziałaś!
– Ale to kilka godzin temu. Trzeba było pojechać do Jantaru, tam na pewno był później – Krystyna gderliwie.
– Ale byliśmy w Mikoszewie, nie da się być w dwóch miejscach na raz! – Mors podniósł głos.
– No tak – nie ustawała Krystyna. – Sam kiedyś mówiłeś, że jak idzie bursztyn, to najpierw rzuca go w Mikoszewie, a dopiero potem bardziej na wschód.
Przypomniałem sobie te dwa auta, które zatrzymały się jedno obok drugiego na wschód od Mikoszewa, mogło to być na wysokości Jantaru. Spojrzałem na Morsa, który wściekł się już nie na żarty.
– Kurrrwa mać! Nie wytrzymam z tą babą! – wypalił czerwony na twarzy i wyjął lucky strika. Włożył go nerwowo do ust, pstryknął zapalniczką i zaciągnął się głęboko. – Widzieliśmy dwa samochody, które zatrzymały się w Jantarze na plaży – zdołał się uspokoić nieco. – Weszli do wody, chwilę pogrzebali i pojechali dalej, aż zniknęli. Gdyby był bursztyn to chyba by nie odjechali, prawda?
– Jest tak ciemno, a ty widziałeś z paru kilometrów, że weszli do wody? – zaśmiała się ironicznie Krystyna.
– Mieli, kurwa, odpalone ultrafiolety! Tak trudno to pojąć!? – Mors omal nie poderwał się z krzesła na równe nogi, ale był chyba zmęczony, więc opadł z powrotem, aż mebel zatrzeszczał niebezpiecznie.
Antek zorientował się, co Krystyna miała na myśli, mówiąc o Jantarze. Przypomniał sobie, jak kiedyś Mors przekonywał, że bursztyn najpierw przychodzi w Mikoszewie, po pewnym czasie w Jantarze i tak dalej, im bardziej na wschód, tym później.
– Zdarzało się, że najpierw jechałem do Mikoszewa, tam się obłowiłem i jechałem plażą do Jantaru – opowiadał z dumą. – Tam trochę poczekałem, chwyciłem parę ładnych kawałków i dalej na wschód aż w końcu lądowałem w Piaskach, obładowany pięknym bursztynem.
Krystyna bez słowa odwróciła się do kuchni i oczy Morsa i Antka pobiegły za nią, zresztą od samego początku zerkali w tamtym kierunku, bo na płycie coś bulgotało w dwóch garnkach, a z jednego z nich wydobywał się smakowity zapach wołowego gulaszu. Zapach się wzmógł, gdy Krystyna zdjęła z niego pokrywkę i zamieszała łyżką. Mors już chyba zupełnie zapomniał, że przed chwilą rzucał gromy i wydawał się miękki jak plastelina. Krystyna zdjęła drugi garnek i wylała z niego makaron na durszlak. Odsączywszy go, nałożyła po porcji na dwa talerze, a potem nakładła gulaszu. Obydwa talerze zaniosła do pokoju i postawiła na stole. Mors wyjął z szuflady dwa widelce i mrugnął do Antka. Poszli do pokoju i usiedli za stojącym na samym środku pokoju stołem, za którym, pod oknem stało stare, nieco zdezelowane, ale piękne pianino. Trzeba było przejść obok tego instrumentu, aby wejść do sypialni Morsa i Krystyny. Między piecem a drzwiami do sypialni na ścianie wisiał portret Morsa, namalowany przez zaprzyjaźnionego malarza, który w każde wakacje przyjeżdżał do Krynicy, aby zarobić trochę grosza, rysując turystom karykatury.
Za stołem przed otwartym laptopem siedziała już Krystyna. Nie miała talerza – widocznie zjadła wcześniej. Mors i Antek zaczęli jeść ze smakiem.
– W radiu mówili, że w Jantarnem mocno sypnęło bursztynem – zaczęła Krystyna pojednawczo.
– To było do przewidzenia, bo sztorm szedł od północnego zachodu – Mors podchwycił temat z pełnymi ustami. – Gdyby wiało wprost z północy, to wszystko znalazłoby się na naszej plaży.
– Na jutro zapowiadają sztorm prosto od północy – zakomunikowała Krystyna, która zapewne zaczęła przeglądać prognozę pogody.
– Oby się nie mylili – ucieszył się Mors.
– No przecież sztorm już przyszedł – zdziwił się Antek.
– Sztorm sztormowi nierówny – odparł Mors. – Dzisiaj mamy jakieś sześć stopni w skali Beauforta. Ile zapowiadają na jutro? – zwrócił się do Krystyny.
– Osiem do dziewięciu, ale nie wykluczają i dziesięciu.
– No to będzie zabawa – podniecił się Mors. – Po odrobinie whisky i idziemy spać. Trzeba odpocząć.
– Za bardzo nie ma czego opijać – Krystyna musiała mu dociąć.
– Ty żmijo... – zaśmiał się Mors, któremu wrócił dobry humor. – To na jutro, na szczęście.
Wszystkie postaci tej książki są fikcyjne i nie należy ich wiązać z konkretnymi osobami.
Książkę można nabyć, klikając w ten link: Amazon.com: Opowieści z Mierzei przez Bosego Antka spisane (Polish Edition): 9798754862999: Bednarek, Roman: Books
Niżej dostęp do pierwszego fragmentu książki:
Opowiastki z Mierzei 1
Komentarze
Prześlij komentarz