Moja proza: NIE UJDZIESZ MI (cz. 3)
Władek odstawił swojego volkswagena do jednego z garaży, należących do urzędu miasta, mieszczących się na tyłach ratusza. Klucze odniósł na portiernię na parterze. W korytarzu natknął się na Ćwieka, który skończył urzędowanie i zmierzał właśnie do domu. Ćwiek zatrzymał się.
- Załatwione, panie Władziu?
- Jasne. Wszystko tak, jak trzeba.
- Szybko pan obrócił. Gdzieście to wywieźli?
- Do Misia. O, cholera! – przykrył dłonią usta. – Miałem nic nie mówić – po czym parsknął śmiechem.
Ćwiek znieruchomiał. Nastroszył brwi, które wyglądały teraz jak kępki sitowia, i patrzył spod nich bystro na Władka.
- Do Misia, mówisz pan? Do domu? – spytał, jakby nie dowierzając.
Władkowi zrobiło się nieswojo pod tym spojrzeniem.
- Tam, gdzie kazał, tam jechałem. Co mnie do tego? – postawił się.
- W porządku, panie Władziu, w porządku. A nie mówił nic, na co mu to? – Ćwieka tknęło jakieś złe przeczucie i zaczął ogarniać go niepokój.
- Coś tam… Że synowi do szkoły potrzebne, czy coś takiego.
- Do szkoły, powiadasz pan… No nic, panie Władziu, nie zatrzymuję… Do jutra.
- Uszanowanie panu.
Ćwiek ruszył powoli naprzód, zamyślony. Po paru krokach jednak zatrzymał się, odwrócił nagle, jakby chciał jeszcze o coś spytać, ale Władka już nie było na korytarzu. Chłopak wybiegł na zewnątrz budynku. Tylko echo po trzaśnięciu drzwiami frontowymi przypominało o jego niedawnej obecności w ratuszu.
Władek mimowolnie uderzył drzwiami mocniej niż zwykle, więc wzdrygnął się i odwrócił na chwilę nie przystając. Gdy wrócił do poprzedniej pozycji, zderzył się niemal z barczystym, brodatym mężczyzną z długimi czarnymi włosami przyprószonymi siwizną, zaczesanymi do góry, który wchodził już na pierwszy stopień schodów wiodących do ratusza. Zmroziło go ostre spojrzenie mężczyzny. Ale zaraz uspokoił się. Mężczyźnie też wzrok złagodniał.
- O, pan Władeczek. Co panu tak śpieszno?
- Dzień dobry, panie Stepan… I przepraszam, jakoś tak się zagapiłem.
- Dziewczyna czeka? – czarnobrody mrugnął do niego z uśmiechem.
- Nie… To znaczy tak, ale najpierw na obiad chciałem.
- No to leć pan, leć… Dziewczyna nie może czekać.
Władek chciał minąć mężczyznę, ale ten chwycił go nagle za rękę.
- Franciszek jest?
- Franciszek? – zdziwił się Władek.
- No… Portier.
- A, portier… Jest, oczywiście, jest… - Władek pomyślał chwilę. – I Ćwiek się tam jeszcze kręci.
- Ćwiek się kręci… – Stepan przeczesał palcami swoje długie włosy. – Dzisiaj nie chcę się z nim widzieć. Poczekam, aż wyjdzie.
- Jasne – mruknął Władek, jakby dokładnie wiedział, o co chodzi.
Czarnobrody zerknął na niego podejrzliwie, a po chwili uśmiechnął się pod wąsem. Sięgnął ręką za kołnierz Władka.
- Co pan tu ma?
- Gdzie, co? – zaniepokoił się Władek.
- O, tu - czarnobrody wyjął mu zza kołnierza pięćdziesięciozłotowy banknot. – Trzymaj pan, przyda się na kwiaty dla dziewczyny. No leć już, leć…
Władek – zdezorientowany – oglądał banknot ze wszystkich stron. Zamyślił się, marszcząc brwi, ale po chwili machnął ręką, chuchnął w banknot i schował go do kieszeni.
- Dzięki – uśmiechnął się do mężczyzny i poszedł w swoją stronę.
Stepan machnął mu ręką na pożegnanie. Zawrócił, kierując się do centralnego punktu skweru. Tam usiadł na ławce i czekał. Nie zdążył wypalić jednego papierosa, gdy w drzwiach ratusza pojawił się Ćwiek. Zszedł powoli, ale nerwowymi ruchami ze schodów, po czym skręcił w lewo i nie rozglądając się po kilku minutach zniknął z pola widzenia czarnobrodego.
Stepan poderwał się i sprężystym krokiem podążył w stronę ratusza. Wszedł do środka. Gdy tylko stuknęły drzwi, jak duch wyrósł przed nim portier Franciszek. Czarnobrody uśmiechnął się na jego widok. Franciszek był wyraźnie zakłopotany.
- Co tam, panie Stepan?
- Nooo… Wie pan. Chciałbym jeszcze raz…
- Trochę strach – mruknął Franciszek, uciekając oczyma w bok.
- Eee tam, strach… Wyluzuj pan, panie Franciszku. Jest pan dziś przy forsie, a jakie problemy może mieć człowiek, który ma kasę.
- Ja przy forsie? Dobre sobie – roześmiał się Franciszek.
- No jak to? W prawej kieszeni masz pan stówkę – zdziwił się czarnobrody.
Portier sięgnął do prawej kieszeni marynarki. Pogrzebał w niej i wyjął rękę.
- Pan to potrafisz człowieka skołować. Skąd by się tam miała stówka wziąć.
- Pozwoli pan? – czarnobrody zbliżył się do Franciszka. Rozłożył przed nim dłonie, po czym lewą rękę włożył do prawej kieszeni Franciszka. Za chwilę zaszeleścił mu przed nosem stuzłotowym banknotem.
- Ja nie rzucam słów na wiatr, panie Franciszku – rzekł do zaskoczonego portiera i włożył mu banknot z powrotem do kieszeni.
Portier pomyślał chwilę, po czym wszedł na portiernię i położył w okienku klucz od archiwum. Czarnobrody wziął go bez słowa i skierował się ku schodom prowadzącym do piwnicy.
Komentarze
Prześlij komentarz