Mój stan wojenny. Z bibułą w jednostce wojskowej

            13 grudnia 1981 roku odbywałem zasadniczą służbę wojskową. Tego zaś konkretnego dnia byłem na tak zwanej samowolce, czyli nie pytając nikogo o pozwolenie, w piątek przed stanem wojennym przebrałem się w cywilne ciuchy i pojechałem odwiedzić swoją żonę i półtoraroczną córkę. Minęła sobota, w niedzielę rano do pokoju, w którym spałem, wgramoliła się córka i zaśmiewając się powtarzała jedno słowo: wojna, wojna, wojna... O godzinie 9 zasiadła przed telewizorem, żeby obejrzeć „Teleranek”, a tam pojawił się ponury pan w ciemnych okularach i mundurze i zaczął mówić coś o wojnie. Nie wiem dlaczego, strasznie ją to rozbawiło i przyszła do mnie podzielić się swoimi emocjami.

            To było mocne przeżycie, bo pierwsze co pomyślałem, gdy zorientowałem się, co się dzieje, że wpadłem. Bo byłem przecież na lewiźnie, czyli na tak zwanym samowolnym oddaleniu się z miejsca zakwaterowania. Oczywiście, wybrać się na lewiznę podchorążemu odbywającemu zasadniczą służbę wojskową było znacznie łatwiej niż zwykłemu żołnierzowi, zakwaterowanemu w koszarach. Ja mieszkałem w internacie wojskowym w Grupie Las koło Grudziądza, gdzie mieścił się tak zwany zielony garnizon. Tam mnie skierowano po trzymiesięcznej Szkole Podchorążych Rezerwy, czyli tak zwanej unitarce, którą odbywałem w Ośrodku Szkolenia Służb Kwatermistrzowskich w Grudziądzu.

            W Grupie był już luz – przydzielony byłem do plutonu transportowego, miałem niewiele do roboty, a jeśli nie wypadła mi żadna służba, to weekendy miałem wolne... I w te wolne weekendy urywałem się z internatu cichaczem i stopem lub pociągiem jechałem sobie do rodziny. Nielegalnie. Oczywiście coś tam ryzykowałem, ale – jak oceniam po latach – ryzyko nie było zbyt wielkie, bo nigdy nie zaliczyłem wpadki.

            Ale mogłem wpaść z chwilą ogłoszenia stanu wojennego – 13 grudnia bowiem byłem w domu na tak zwanej samowolce. A więc – jak wspomniałem – było to mocne przeżycie, gdy tylko zorientowałem się, co takiego dzieje się w kraju. Uspokoiłem się, gdy generał Wojciech Jaruzelski ogłosił amnestię dla wszystkich wykroczeń, popełnionych przed ogłoszeniem stanu wojennego również przez wojskowych. Uznałem, że ewentualna amnestia obejmie również mnie, więc spokojnie poczekałem sobie na obiad. Po posiłku spakowałem się i ruszyłem w drogę do Grupy Las koło Grudziądza.

            Nie miałem oczywiście szans dotrzeć na miejsce przed godziną policyjną, więc to mnie trochę niepokoiło, bo – nie dysponując żadnym dokumentem wyjazdowym – mogłem po godzinie 22 zostać zaaresztowany przez każdy patrol. Uspokoiłem się, gdy ze zdziwieniem w drodze na dworzec nie spotkałem żadnego patrolu, a jadąc już pociągiem, nie widziałem również żołnierzy na dworcach, które mijałem lub na których przesiadałem się.

            Natomiast w pociągu, już niedaleko Grudziądza natknąłem się na działaczy NSZZ „Solidarność”. Siedzieli naprzeciwko mnie i zagadnęli, co tu robię i dokąd jadę. Porozmawiałem sobie z nimi, nie ukrywając, że odbywam służbę wojskową (nie mogli tego wiedzieć, bo byłem w cywilnych ciuchach) i właśnie wracam do swojej jednostki i nie ukrywając też, że wracam tam z tak zwanej lewizny nie. Spojrzeli po sobie i wtedy jeden z nich sięgnął do teczki i wyjął plik różnych ulotek. Wręczył mi je ze słowami: „rozdaj je swoim kolegom, nie też mają wiedzę o tym, co się dzieje, bo z telewizji się nie dowiedzą”. Niewiele myśląc wziąłem od nich ulotki i schowałem do wewnętrznej kieszeni zimowego płaszcza.

            Jakieś pół godziny przed północą byłem w Grudziądzu. Tam też nie uświadczyłem wojskowego patrolu, nie spotkałem również żadnego milicjanta. Do Grupy Las nie było się jak dostać, więc z jakimiś dwoma żołnierzami z mojego pułku, którzy również wracali do koszar, zrzuciliśmy się na taksówkę. O północy byłem już w swoim internatowym pokoju, który dzieliłem z podchorążym Kazikiem. Ulotki wyjąłem z płaszcza i położyłem na książkach, które leżały na półce pod głównym blatem naszego stolika. Pogadałem chwilę z moim kumplem Kazikiem – wymieniliśmy poglądy na temat wydarzeń z ostatniej doby, ponarzekaliśmy, że możemy zapomnieć o wyjściu do cywila przed świętami, co miało nastąpić w normalnych warunkach – i poszliśmy spać.

            Następnego dnia w pułku wybuchła afera – w zbrojowni nie doliczono się jednej sztuki krótkiej broni. Pistolet zniknął jak kamfora. Rozpoczęło się przetrząsanie całego pułku, ekipy dokonujące rewizji nie przepuścili ani jednej mysiej dziury. Jedna z nich trafiła również do internatu i – oczywiście – do pokoju, w którym zamieszkiwałem z podchorążym Kazikiem. Trafiła do pokoju, w którym na półce pod głównym blatem naszego stolika leżały ulotki, które wręczyli mi działacze demokratycznej opozycji. Żołnierze dokładnie przeszukali nasz pokój, ale na ulotki nie zwrócili uwagi, co wydaje się normalne – szukali przecież pistoletu, a nie bibuły.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Mamy miliardy z UE na KPO, a zwolennicy PiS i polexitu niezadowoleni

Im bardziej ludzie PiS angażują się w obronę ludzi, którym już postawiono zarzuty, tym bardziej PiS przypomina zorganizowaną grupę przestępczą

Szef PiS bardzo się objadł i miał surrealistyczne wizje. Kto wie, czy Jarosław Kaczyński nie wchłonął substancji sprawiających, że czarne zamienia się w białe, a białe – w czarne