Premier wciska ludziom kit, bo to mu się opłaca
W niedzielę, 30 października, w programie „Strefa starcia” TVP Info wystąpił premier Mateusz Morawiecki. Jak to ma w zwyczaju, wygłaszał tyrady, których treść na ogół ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. Na przykład stwierdził, że rząd aż tak bardzo nie walczy z inflacją, bo nie chce zwiększyć poziomu bezrobocia i natychmiast dokopał Donaldowi Tuskowi dowodząc, że właśnie za jego rządów tak było. Powoływanie się na bezpośrednią zależność bezrobocia od inflacji jest oczywistym nadużyciem Morawieckiego. Wprawdzie historyk nie musi znać się na ekonomii, ale i nie musi wygadywać oczywistych bzdur. Zwłaszcza że rząd ma w ręku narzędzia, aby uporać się i z inflacją, i z bezrobociem, ale z nich nie korzysta. Bo z aktualnej sytuacji czerpie wymierne profity.
Wcale się nie zdziwiłem, gdy usłyszałem, jaką ciemnotę widzom wciskał w niedzielę wieczorem premier Mateusz Morawiecki. Ten człowiek po prostu tak ma. W programie „Strefa starcia” TVP Info przekonywał uczestników programu i telewidzów, że rząd nie walczy z rosnącą inflacją ze wszystkich sił, ponieważ obawia się nagłego wzrostu bezrobocia, co uderzyłoby w najsłabszych obywateli. Nie omieszkał napomknąć, że tak właśnie było za rządów Donalda Tuska, kiedy to martwiono się o inflację, zaś nikogo nie interesował los bezrobotnych i ich rodzin. Ale tak zwana zjednoczona prawica dba o Polaków i nie dopuści do nagłego wzrostu bezrobocia, ale ceną za to ma być wysoka inflacja.
To, co mówił Morawiecki jest oczywistym nadużyciem, co oznacza, że generalnie mija się z prawdą. Ale dla premiera – wiadomo – to żaden problem. Powie wszystko, co tylko ślina mu na język przyniesie, jeśli uzna, że coś na tym ugra. Tak jest i tym razem.
Wprawdzie ekonomiści od dawna spierają się na temat zależności inflacji i bezrobocia, wiadomo jednak, że jest to problem bardzo złożony. W pewnych sytuacjach zmniejszanie inflacji może wywołać wzrost bezrobocia, ale dzieje się tak jedynie w pewnych sytuacjach i w bardzo uproszczonym modelu gospodarki. Na przykład wtedy, gdy gospodarka jest przegrzana, rosną płace a tym samym ilość pieniądza na rynku, co daje efekt w postaci rosnących cen towarów i usług. Jeśli w takiej sytuacji rząd będzie próbował schłodzić rozpędzoną gospodarkę, spowoduje to redukcję wielu miejsc pracy.
W naszym przypadku trudno jednak mówić o przegrzaniu gospodarki. To prawda, że wzrost naszego PKB wygląda nieźle na tle Europy, jednak trudno mówić o przegrzaniu gospodarki. W naszym przypadku inflację wywołał raczej dodruk pustego pieniądza, potrzebnego na transfery socjalne dla różnych grup społeczeństwa. Może więc wystarczyłoby wyłączyć drukarki? Tylko że taki krok mógłby zostać źle odebrany przez Polaków, a to mogłoby doprowadzić do utraty władzy. A tego grupa ją utrzymująca nie chciałaby.
Owszem, można też i schłodzić nieco gospodarkę, co rzeczywiście może doprowadzić do utraty miejsc pracy i przyczynić się do wzrostu bezrobocia. Ale jest na to sposób – wystarczy uruchomić inwestycje publiczne, które spowodują, że stracone miejsca pracy zostaną zastąpione nowymi. Oczywiście potrzeba na to pieniędzy. A pieniądze te leżą i czekają na to, aby ich użyć. Mam na myśli miliardy euro z europejskiego Funduszu Odbudowy, po które do tej pory nasz rząd nie sięgnął i sięgać nie zamierza. Aby bowiem po nie sięgnąć, trzeba spełnić pewne warunki, których grupa trzymająca władzę spełniać nie zamierza, chociaż twierdzi, że spełniła. Jeszcze raz powtarzam – nie spełniła i nie chce mi się po raz kolejny dowodzić, że tak jest.
Władza zatem próbuje wodzić za nos Komisję Europejską, a traci na tym zwykły człowiek. Bo nikt chyba nie powie, że nie traci na inflacji. Władza ma to gdzieś, bo jako rzekł klasyk, ona się wyżywi. A do tego zyskuje na inflacji dodatkowe wpływy do budżetu, a więc inflacja, to dla grupy trzymającej władzę czas żniw. Ale i w tym względzie też można się przeliczyć.
A tym czasem, jak wynika z najnowszych informacji podanych przez GUS, inflacja w październiku wzrosła do poziomu 17,9 procent. To oficjalny wynik, bo niektórzy eksperci dowodzą, że rzeczywista inflacja może sięgać nawet 40 proc. Morawiecki powinien być zadowolony, bo według niego wyższa inflacja oznacza, że rząd jeszcze lepiej dba o obywateli. Nie to, co Tusk.
Komentarze
Prześlij komentarz