Zapłacić każdy potrafi
- Halllo… A witam, witam pana. Co tam słychać u naszej rodzinki? – zaczął Baran z uśmiechem, ale w miarę jak słuchał, uśmiech powoli spływał z jego twarzy. – Jak to? Wyrzuca ich pan? Ale… Ale dlaczego, przecież… Co!? Już nie pracuje?... Co mówi? Że się nie nadaje, bo jest chorowity?... Przecież wyglądał na zdrowego i silnego chłopa…
1.
Drzwi dwupokojowego mieszkania jednego z bloków w Grodzisku Mazowieckim są uchylone. Stoi w nich Jadwiga Nomadzińska, 35-letnia kobieta, z lekką nadwagą, ale zgrabna. Rozmawia z kimś, niewidocznym, stojącym po drugiej stronie drzwi. Jest zdenerwowana.
- A bujaj się dziadu! Straszył mnie tu będzie, gangster jeden! – wrzasnęła kobieta i zatrzasnęła mężczyźnie drzwi przed nosem.
Odwróciła się energicznie i jej oczy napotkały spojrzenie Majki, dziesięcioletniej dziewczynki, stojącej w drzwiach pokoju i przerażonym wzrokiem obserwującej scenę w drzwiach.
- A ty co!? Lekcje odrobiłaś!? – fuknęła na dziecko.
- Mamo, wyrzucą nas? – drżącym głosem wyszeptała dziewczynka.
- Pytam, czy odrobiłaś lekcje!?
- Jeszcze nie, ale…
- No to na co czekasz!?
- Ale nie wyrzucą nas?
- Lekcje, powiedziałam! Cholera, co za dziecko!
Dziewczynka zaszlochała i w okamgnieniu zniknęła w pokoju.
2.
To samo mieszkanie. Kobieta krząta się w kuchni – przygotowuje obiad. Dziewczynka siedzi przy stole, już uspokojona.
- Strachy na lachy, strachy na lachy – podśpiewuje sobie machając nogami.
Kobieta śmieje się. Słychać zgrzyt klucza w zamku..
- Tata idzie z Hipkiem! – krzyczy dziewczynka, podrywając się z krzesła i biegnąc do przedpokoju.
Drzwi otwierają się i wbiega pięcioletni chłopiec.
- Patrz Majka, co ja mam! Tata mi kupił! – krzyczy i wymachuje karabinem zabawką. Mierzy do dziewczynki i pociąga za spust. Karabin zaczyna migotać kolorowym światłem i wydawać dźwięki, jak wóz policyjny ścigający przestępców.
- Ciszej do diabła! Głowa mi pęknie! – kobieta wygląda z kuchni. – Coś ty mu kupił, nie masz na co wydawać kasy? – gdera w stronę chudego, lekko łysiejącego mężczyzny, który wszedł do mieszkania za pięciolatkiem.
- Zarobiłem, to kupiłem… Co mam dziecku żałować – mruknął.
- Dobrze poszło?
- Jak po maśle. Facet wziął wszystko i o nic nie pytał. Tym razem miałem dobry cynk… Jeszcze pytał, czy bym nie skombinował więcej tych, wiesz, żółtych liter, miedzianych, czy tam jakichś. Powiedziałem, czemu nie? Trzeba tylko po wsiach pojeździć i cmentarzy poszukać.
Mężczyzna wszedł do kuchni.
- Masz coś na ząb?
- Zaraz będzie. Wpierw opowiedz, jak było.
- Już mówiłem, poszło jak po maśle. Tylko, że teraz to nie poszedłem z tym całym majdanem. Wziąłem tylko parę sztuk, pokazałem i pytam, czy chce więcej. Nie tak, jak ostatnio, już taki głupi nie jestem, żeby ze wszystkim w nieznane miejsce. Jak postraszył, że zadzwoni na policję, to nie wiadomo było, jak wiać. Teraz pełna kultura. Facet popatrzył. Kiwnął głową i mówi: przynieś pan, ile masz. No to zatachałem, facet zważył, wypłacił gotówkę i po zabawie – mężczyzna wyjął z kieszeni zwitek banknotów i rzucił na stół.
Kobieta wzięła pieniądze, przeliczyła i schowała do jednej z kuchennych szafek.
Zaczęła nalewać zupę. Dzieciaki siadły przy stole. Chłopak ułożył swój karabin obok talerza. Kobieta zabrała zabawkę i położyła na parapecie okna.
- Oddaj! – krzyknął chłopak. Zeskoczył z krzesła i podbiegł do parapetu. Kobieta złapała go za rękę i posadziła z powrotem przy stole.
- Siadaj i jedz – postawiła przed nim talerz.
Chłopak naburmuszony zaczął grzebać łyżką w zupie.
- Przyszedł dzisiaj ten ćwok – zaczęła kobieta, siadając przed swoim talerzem zupy.
- Co za ćwok? – spytał mężczyzna.
- No ten od mieszkania.
- Strupa? No i co?
- No i nic. Powiedział, że za trzy dni ma nas nie być, bo inaczej przyśle swoich ludzi i nas siłą wyprowadzą.
Mężczyzna zamyślił się.
- Podobno z nim lepiej nie zadzierać… - westchnął po chwili. - Może by mu zapłacić? Kasa jest przecież – popatrzył na kobietę pytająco.
Kobieta odłożyła łyżkę.
- Zapłacić każdy głupi potrafi – burknęła stukając się w czoło. – Kasy nie dam.
Zaczęli jeść. Skończyli.
- No to co zrobimy? – spytał niepewnie mężczyzna.
- Wyprowadzimy się – odparła stanowczo kobieta.
- Dokąd?
- Dokąd, dokąd… Przecież wiesz, nie?
- Jak to… Znowu? A dzieciaki?
- Człowieku, nic nie przychodzi łatwo – kobieta wyjęła komórkę i wystukała numer telefonu.
Długo czekała na połączenie.
- Mama? Cześć mamo. Co tam u was?... Oj, nie narzekaj, będzie dobrze… Słuchaj, mam sprawę… Malucha macie na chodzie? Tak? Bo potrzebuję go na jakiś czas… No przecież ojciec nie jeździ do roboty, to po co mu auto?… Oj tam… Ciepło się zrobiło, to po zakupy może rowerem. Zresztą ma niedaleko… Pożycz, sprawa gardłowa… Jazdy będzie niewiele, to jak ma się zepsuć? Nie ma strachu… Dobra, to ja jutro przyjadę… Albo nie, wyślę Alka… No dobra, będę koło południa. Pozdrów ojca… Cześć.
3.
Trzy dni później. Redakcja „Wieści Lokalnych”. Bronisław Baran, redaktor naczelny tygodnika, siedzi zasępiony w swoim gabinecie. Co chwila podnosi słuchawkę telefonu, gdzieś dzwoni, zamienia parę słów, po czym odkłada słuchawkę zrezygnowany. Coś mu wyraźnie nie wychodzi. Wstaje zza biurka, podchodzi do drzwi, wygląda na zewnątrz, wraca, siada, znowu dzwoni… I znowu nic.
Nagle drzwi gabinetu otwierają się z hałasem. Wpada wysoki chudzielec. Jest wyraźnie podekscytowany.
- Szefie, jest sprawa, ale jaka… Czegoś takiego jeszcze nie było. Okładka jak złoto! – krzyczy od wejścia.
Naczelny wyraźnie się ożywia.
- Gadaj…
- Już, niech tylko odetchnę…
Reporter Puciewicz siada, wyjmuje papierosy, naczelny sięga po swojego…
- No gadaj, o co chodzi? – niecierpliwi się Baran.
- Mówię, wprost rewelacja… Rodzina wyrzucona z dwojgiem dzieci na bruk. Zamieszkali w maluchu na parkingu przy Biedronce…
- Co takiego!? – naczelny wybałuszył oczy szeroko, ale zaraz oprzytomniał. – Bierz aparat i leć… Leć prędko! Jak najwięcej fotek. Może niech jedzą jakieś kanapki, może niech któryś dzieciak odrabia lekcje w aucie… No wiesz przecież. No i dobre story… A później urząd miasta, burmistrz, urzędnicy, radni, może ktoś z opozycji… Chryja ma być na całe miasto! No, na co czekasz? Leć! Leć prędko…
4.
Parking przed Biedronką. Zbiegowisko ludzi przy pomarańczowym, sfatygowanym fiacie 126p. Auto ma pootwierane drzwi. Kobieta i mężczyzna jedzą kanapki, siedząc na przednich fotelach. Z tyłu dzieciaki – też coś wcinają. Reporter Puciewicz dwoi się i troi, pstrykając fotki – widać, że jest w swoim żywiole. Ludzie komentują, kręcą głowami. Puciewicz mówi coś do kobiety. Ta odwraca się do dziewczynki.
- Odłóż jedzenie. Weź teraz książkę i jakiś zeszyt i odrabiaj lekcje.
- Tutaj?
- A gdzie?
- No przecież miałam iść do tej pani…
- To pójdziesz, tylko niech pan redaktor wszystko sfilmuje.
Dziewczynka niechętnie, ale sięga do plecaka. Wyjmuje książkę, zeszyt, otwiera je na kolanach, sięga po długopis. Pochyla się nad zeszytem i coś gryzmoli. Kobieta zwraca się teraz do syna.
- A Hipciu układa się wygodnie i śpi.
- Ale mnie się nie chce spać.
- Chyba coś powiedziałam! – matka spogląda groźnie na syna.
Chłopak posłusznie opiera głowę na oparciu, przekrzywia ją na bok i zamyka oczy. Puciewicz fotografuje. Gdy kończy, wyciąga z torby notatnik. Podchodzi do kobiety. Kobieta mówi coś do męża. Ten bez słowa wysiada z auta, a jego miejsce zajmuje Puciewicz. Rozmawia z kobietą i notuje.
- No dobrze, ale przecież wszystkich rzeczy nie zmieściliście do tego auta – mówi.
- Zlitował się właściciel sklepu, o tego tam… - kobieta wskazuje sklep po drugiej stronie ulicy – i zrobił nam trochę miejsca na zapleczu. Tam żeśmy na razie wszystko poukładali.
- To tam jeszcze zrobimy fotki, jak będzie właściciel – mruczy do siebie Puciewicz i pyta: - I co dalej zamierzacie robić? Przecież nie będziecie chyba tutaj mieszkać?
- Nie wiem, co dalej będzie – w oczach kobiety pojawiają się łzy. - Byłam w magistracie, ale burmistrza nie było, ma być jutro, to jeszcze raz pójdę… Zaprowadzili mnie do takiego jednego ważnego urzędnika, to rozłożył ręce i powiedział, że on nic nie może, bo nie mają wolnych mieszkań, a jakby nawet było jakieś w tej chwili, to też nic nie może zrobić, bo co by powiedzieli ludzie, którzy już od dawna czekają na przydział. I doradził, żeby do burmistrza, może on coś poradzi, chociaż wątpi… No to pójdę, bo co mam z tymi dzieciakami zrobić? – kobieta zaszlochała. – A może pan redaktor by ze mną poszedł? Inaczej by wtedy rozmawiał.
- Nie zgodzi się na to – mruknął Puciewicz. – Już ja go znam, ale będę z nim rozmawiał.
5.
Zmierzcha. W ratuszu pali się światło w gabinecie burmistrza Tadeusza Radzika. Trwa narada. Burmistrz Radzik siedzi zasępiony za swoim biurkiem. Po drugiej stronie jego zastępca Andrzej Gorbaty i Daniel Figlarz, naczelnik wydziału komunalnego. Naczelnik relacjonuje spotkanie z kobietą.
- Co za baba. Pyskata, jak nie wiem co. Tłumaczę jak krowie na granicy, że nie mamy wolnych mieszkań, a ta swoje, że jej się należy, bo przecież z dziećmi nie będzie w starym maluchu mieszkać. A nie jest nawet tutaj zameldowana z tą swoją rodzinką…
- Jak to, kurwa, nie jest zameldowana!? – burmistrz aż uniósł się w swoim fotelu.
- No nie, sprawdziłem przecież – wzruszył ramionami naczelnik.
- No to niech spada, problem z głowy. Powiedziałeś jej, żeby spadała? – ożywił się zastępca Gorbaty
- Nie no, jak… Nie mogłem przecież. Ale coś w tym stylu – żachnął się naczelnik.
- I co ona na to?
- A że ją to nie obchodzi, bo to nie jej wina, że nikt jej nie chce zameldować i że jest przecież obywatelką tego kraju i wolno jej mieszkać, gdzie chce i należy jej się tak, jak każdemu. Tym bardziej, że jej się tu podoba i chce tu już zostać. A nasze przepisy ma w dupie, bo jest jeszcze konstytucja. Taka pyskata! – relacjonuje naczelnik.
- Kurwa! - burmistrz trzasnął ręką w stół. - Że też mnie musiało się coś takiego przytrafić… Jeszcze, kurwa, do mediów poleci…
- Już poleciała – machnął ręka naczelnik
- No nie! Ja pierdolę – burmistrz poderwał się z fotela. – A skąd wiesz?
- No bo dzwonił już do mnie ten chudzielec Puciewicz…
- I co mówił?
- No… Pytał, co ja na to. Powiedziałem, że to niezwykła sprawa i burmistrz musi ją rozstrzygnąć.
- Bardzo dobrze. Coś jeszcze chlapnął?
- Że pytał o opinie mieszkańców miasta i wszyscy są zbulwersowani tą sprawą. Pokrzykiwali, że jak to możliwe, żeby w XXI wieku ludzie spali na ulicy w maluchu i że władza jest od tego, żeby rozwiązywać takie problemy…
- To niech, kurwa, pojadą do Ameryki i się przekonają, ilu tam śpi na ulicy – skwitował burmistrz.
- Ale tu mamy Polskę przecież – zaironizował zastępca.
- No właśnie… I wybory się zbliżają… A niech to, kurwa, szlag! – burmistrz walnął pięścią po raz drugi i zerwał się z fotela. Przespacerował się po gabinecie. – A może by im tak, dla świętego spokoju, dać to mieszkanie? Co? Jak myślicie?
- Jakie mieszkanie? - nastroszył się zastępca. – Przecież nie ma.
Burmistrz z naczelnikiem spojrzeli po sobie.
- No, właśnie jest. Wczoraj się zwolniło – bąknął burmistrz stropiony.
- Ale przecież rozmawialiśmy, że jak się zwolni, to przydzielimy córce szwagra. Obiecałeś… - zastępca wstał i oparł się o biurko. – Tadek… - wycedził powoli. – Ty się nie migaj. Skąd weźmiesz kasę na kampanię? Co?
- A nie może poczekać? Przecież wiesz, jaka jest sytuacja – twarz burmistrza stężała. – A na kampanię i tak, kurwa, da, bo mu zależy na robotach komunalnych – odparował.
- Dać, da… Ale komu innemu, jak się wkurwi. I wtedy obydwaj polecimy – odparł zastępca.
Burmistrz opadł na fotel zrezygnowany.
- No to co robimy?
- Nie dawać! Ludzie czekają w kolejkach po mieszkanie latami. Ich będziemy mieć za sobą. A poza tym przepisy… Przecież oni nawet nie są zameldowani, więc formalnie nie są mieszkańcami miasta. A my mamy dbać o naszych. O! I taką linię powinniśmy przyjąć – podsunął zastępca.
- Opozycja narozrabia – mruknął naczelnik. - Jak prasa koło tego chodzi, to i opozycja wie. Już dzwonili…
- Kto? – zaperzył się burmistrz.
- No ten, Szajbusiewicz…
- Lewicowiec, kurwa, jebany… Co gadał?
- Że jak jest okazja, żeby się liczba mieszkańców zwiększyła, to powinniśmy ją wykorzystać. Bo przecież od lat przyrost mamy ujemny…
- Stare dyrdymały – uspokoił się burmistrz. – Pies go srał.
6.
Redakcja „Wieści Lokalnych” dzień po wydaniu gazety, gabinet naczelnego. Redaktor Baran siedzi przy komputerze, stuka w klawiaturę. Wchodzi Puciewicz. Baran spojrzał na niego, uśmiechnął się.
- Cześć, siadaj. Jest super, zadyma jakiej dawno nie było. Ludzie ślą mail za mailem…
- Co piszą?
- Różnie… Używają sobie na władzach, ile wlezie, co jest bardzo interesujące, bo przecież wiadomo, że mieszkań nie ma, a jednak duża część opowiada się za tym, że powinni dostać ten lokal. Ale był też list od jakiejś emerytki. Zjechała nas jak burego kota, że powinniśmy raczej biednymi emerytami się zająć i coś dla nich zrobić, a nie wspierać młodych, zdrowych darmozjadów, co to tylko czekają, żeby im dać. Jakiś początkujący biznesmen też się odezwał. Rozczulał się nad sobą, że wiesz, on to musi wszystko własnymi rękami, a ci się oglądają na innych, że teraz to on już nie wie, czy to wszystko, ta jego harówka znaczy, ma sens…
- No to włożyliśmy kij w mrowisko… A jaki Radzik wkurwiony, zwłaszcza, że Nomadzińska mu napyskowała, że telewizję wezwie… - podchwycił Puciewicz.
- Nie musi – przerwał mu naczelny. – Już dzwonili do mnie, przyjedzie ktoś jutro, najpierw żeby pogadać o sprawie. Dobrze, żebyś był przy tym. A poza tym ciągniemy tę historię, nie możemy dać ludziom odetchnąć. Oni ciągle mieszkają w tym maluchu?
- Jasne, Nomadzińska powiedziała, że nie ruszą się stamtąd, dopóki ktoś im nie pomoże.
- Twardziele, kurde… Ale to dobrze.
Otworzyły się drzwi, zajrzała Zuzanna, dziewczyna z biura ogłoszeń.
- Przepraszam, szefie. Jakiś pan do szefa, mówi, że w tej sprawie, co to w gazecie opisaliśmy.
Puciewicz wstał.
- Czekaj, musisz być przy tym – zatrzymał go Baran.
Wszedł młody, szczupły mężczyzna w garniturze.
- Dzień dobry. Nazywam się Gerard Michowicz – przedstawił się przybysz i przywitał z redaktorami. Naczelny wskazał mu krzesło.
- Prowadzimy z przyjacielem firmę w Milanówku, która produkuje opakowania ze styropianu. Przeczytaliśmy artykuł o tej rodzinie, mieszkającej w maluchu, i bardzo nas ta historia poruszyła. Doszliśmy do wniosku, że skoro mamy taką możliwość, a mamy, to powinniśmy pomóc tym ludziom.
- To pięknie. Jak się słyszy coś takiego, to aż wraca wiara w człowieka – ucieszył się Baran. – Jak chciałby pan im pomóc?
- Mamy wolne mieszkanie, mogliby tam zamieszkać. Nawet skłonni bylibyśmy przez trzy miesiące nie pobierać żadnych opłat, żeby mogli się jakoś urządzić. A tego pana, ojca rodziny, moglibyśmy zatrudnić w firmie, bo brakuje nam pracowników. Jeszcze nie wiem, w jakim charakterze, ale coś się znajdzie. Chciałbym najpierw z nim porozmawiać.
- Niesamowite jest to, co pan mówi… Naprawdę chcecie to zrobić!? – wykrzyknął naczelny.
- Oczywiście. Potrzebny mi tylko jakiś kontakt do tych ludzi.
Baran zmarszczył czoło.
- Jak myślisz, zastalibyśmy tych ludzi w aucie? – zapytał po chwili Puciewicza.
- Myślę, że tak – odparł reporter. – Jak nie w aucie, to gdzieś w pobliżu.
- Ma pan trochę czasu? – Baran zwrócił się do przedsiębiorcy. – Moglibyśmy zaraz tam pojechać.
- Jasne, zabiorę panów do swojego auta, a potem przywiozę do redakcji.
- Super, za chwilę będziemy gotowi.
- To ja zaczekam w samochodzie.
Michowicz wyszedł. Baran spojrzał na Puciewicza.
- Stary, ale jaja… Mamy kolejna okładkę. I to jaką. Rewelacja! Lecimy, lecimy…
7.
Parking przed Biedronką. Rodzina Nomadzińskich siedzi w maluchu. Jedzą pizzę.
- Trzeba chyba będzie brać, jak dają – mówi mężczyzna.
- Najgorsze, że będziesz musiał pójść do roboty… Prawie cały dzień nie będzie cię w domu. Jak ja sobie poradzę z tym wszystkim? – zaczęła gderać kobieta.
- Z czym?
- Jak to z czym!? – obruszyła się. – Z dzieciakami, ze wszystkim…
- No tak – zgodził się potulnie Nomadziński. – A do tego jeszcze interes zaczął dobrze iść… Przez te trzy miesiące może być jako tako, ale później przecież zaczną z wypłaty ściągać za mieszkanie. Tak, jak ten ćwok Strupa…
Przez chwilę jedli w milczeniu. Kobieta intensywnie rozmyślała.
- Zrobimy tak – powiedziała nagle stanowczo. – Wyprowadzimy się do tego Milanówka. Myślę, że przez jakieś dwa tygodnie, a może nawet przez miesiąc da się przeciągnąć, żebyś nie szedł do roboty. No bo przecież trzeba jakoś się urządzić w nowym miejscu, pozałatwiać różne sprawy… Nie?
- No – mruknął mężczyzna.
- No to dzwonię, niech jutro przyjeżdżają po nasze graty, jak obiecali. Powiem, żeby byli o dziesiątej.
- A szkoła? – wtrąciła nieśmiało dziewczynka.
- Co szkoła? – burknęła matka. – Pójdziesz do innej.
- Ja nie chcę – skrzywiła się dziewczynka.
- Nie marudź – skarciła ją kobieta. – Ta i tak była do kitu. Nawet obiadów nie chciałaś jeść, bo niedobre…
Kobieta wyjęła komórkę i wystukała numer.
8.
Minęło pół roku. Redakcja „Wieści Lokalnych”. Dzwoni komórka redaktora Barana.
- Halllo… A witam, witam pana. Co tam słychać u naszej rodzinki? – zaczął Baran z uśmiechem, ale w miarę jak słuchał, uśmiech powoli spływał z jego twarzy. – Jak to? Wyrzuca ich pan? Ale… Ale dlaczego, przecież… Co!? Już nie pracuje?... Co mówi? Że się nie nadaje, bo jest chorowity?... Przecież wyglądał na zdrowego i silnego chłopa… A, symuluje… A co na to jego żona?... Jak to mówi co innego?... A, że pije i nie mają pieniędzy… Błagała nawet?... Klękała i płakała… A to ci historia… I to już nieodwołalna decyzja?... No tak, rozumiem… To prawda, pomagać trzeba, ale przede wszystkim ludzie sami muszą sobie pomóc… Rozumiem, rozumiem, już im pan powiedział i mają się wynosić?... No trudno. I tak pan dla nich dużo zrobił… Nie no, co pan… Mieliście przecież dobre intencje… Tak… Tak… Oczywiście… Dziękuję za telefon, do widzenia – Baran odłożył telefon na biurko. – A to ci historia – mruknął ze zdziwionym wyrazem twarzy.
9.
Rodzina Nomadzińskich w kuchni mieszkania w Milanówku. Kobieta sprząta talerze po obiedzie. Mężczyzna myśli intensywnie.
- A może jednak dobrze byłoby zapłacić? – zaczął nieśmiało.
- A ty ciągle swoje… - zagderała kobieta – Mówiłam ci, że zapłacić każdy głupi potrafi.
Wystukała numer w komórce.
- Mama? Cześć. Co tam u ciebie?... Wiesz mamo, mam sprawę… Znowu będzie mi potrzebny wasz maluch… A tam, zaraz przesadzam… Co ja zrobię, że czasy takie ciężkie?... Staram się przecież… Tak? Kochana jesteś… Dobra, będę pojutrze… Pa…
Wszystkie postaci są fikcyjne. Wszelkie podobieństwa do autentycznych osób i zdarzeń są przypadkowe
Komentarze
Prześlij komentarz