Byle much nie zabrakło
Dostawszy się w sferę oddziaływania przygniatającej mocy swej żony Zenobii, Walerian Sieciech zwykle gorączkowo wypatrywał muchy na olśniewającej bieli sufitu lub ściany. Był to – w jego mniemaniu – doskonały sposób na to, aby zachować twarz, unikając jednocześnie konfrontacji.
Tak było i tym razem. Zadanie miał o tyle ułatwione, że w pokoju wychowawcy bursy Zespołu szkół zawodowych nr 1 w Skrabli Dużej much nie brakowało, gdyż zdarzenie miało miejsce w upalne popołudnie jednego z czerwcowych dni. Już po niedługiej chwili zatem wpadł mu w oko dorodny egzemplarz owada przecinającego właśnie z głośnym bzyczeniem przestrzeń pokoju. Mucha przycupnęła tuż za maleńkim strupem tynku – w miejscu, gdzie nad samym oknem płaszczyzna sufitu zbiegała się ze ścianą. Walerianowi, który skupił na niej całą swą uwagę, przez moment wydawało się, że słyszy bicie serca zgonionego zwierzęcia.
Cóż w takiej chwili mogła dla niego znaczyć Zenobia stojąca z prawej strony biurka, lewą dłonią opierając się o blat. Jej usta poruszały się szybko a prawa dłoń, uniesiona na wysokość niewidocznych przez swą mikroskopijność piersi, poruszała nerwowo wskazującym palcem w górę i w dół – w rytm wypowiadanych słów. W tym samym rytmie, jak stóg siana goszczący parę kochanków, trząsł się wysoko i misternie uformowany na głowie Zenobii kok.
- I pamiętaj, Walerianie. Żeby mi nie było żadnego łażenia, gadania, albo – nie daj Boże – jakichś wygłupów. Do kolacji cisza, spokój i nauka. Wszyscy, bez wyjątku...
Walerian z nieustającym zainteresowaniem przyglądał się muszce, która jakby oswoiła się z otoczeniem, bo drgnęła prostując chude nogi. Wyjrzała nawet zza strupa, przesuwając się trochę w prawo.
- Słuchasz mnie, Walerianie?
Kok na głowie Zenobii znieruchomiał wyczekująco.
- Tak, tak. Słucham – odparł szybko nie spuszczając oka z muchy, bo oto uniosła tylną część ciała do góry i zaczęła przebierać ostatnią parą odnóży, jakby głaszcząc się po skrzydełkach.
- Walerianie! – tym razem prawie krzyknęła.
- Mówię przecież, że słucham – powiedział ze spokojem.
- Tak? To powtórz... No proszę, powtórz moje ostatnie zdanie.
Choć niechętnie, Walerian pozostawił muchę i spojrzał na groźną minę żony.
- No proszę, powtórz moje ostatnie zdanie – wyrecytował patrząc jej prosto w oczy.
Zenobia poczerwieniała na twarzy.
- Walerianie, czy ty sobie kpisz ze mnie!? – zapytała drżącym z oburzenia głosem.
- Ja? Ależ skąd – Walerian, udając zdumienie, uniósł wysoko brwi – Chciałaś przecież, żebym powtórzył twoje ostatnie zdanie.
- No, ale przecież nie to! – krzyknęła.
- Ostatnie może być tylko jedno – oznajmił ze spokojem.
- Ale mnie nie o to chodziło! – tupnęła nogą w podłogę, zaciskając jednocześnie pięści uniesione na wysokość uszu.
- A o które? – spytał obojętnie, ukradkiem spoglądając na znajomego owada, który znów znieruchomiał, bo właśnie w jego polu widzenia pojawił się drugi tego samego gatunku, zmierzający ku niemu po ścianie, od strony okna.
- O to: „Do kolacji cisza, spokój i nauka. Wszyscy, bez wyjątku...” – mówiła szybko, podobnie jak poprzednio wymachując palcem i potrząsając kokiem.
- Wprawdzie są to dwa zdania – zauważył Walerian – ale proszę bardzo – i powtórzył obydwa jednym tchem.
Zenobia splotła ręce na piersi, przekrzywiła głowę ku lewemu ramieniu i wpatrywała się w Waleriana ściągnąwszy usta jak do pocałunku.
Zapadła niepokojąca cisza.
Druga mucha, znacznie mniejsza od pierwszej, dotarła już do betonowego strupa i obydwie stały naprzeciw siebie nieruchomo, być może nie widząc się wzajemnie, ale na pewno wyczuwając swą obecność. Ciekawe czy to on i ona – pomyślał Walerian, spojrzawszy ukradkiem na nader interesującą sytuację, stworzoną przez owady. Jeśli tak, to ta mała musi być on, a ta duża, to ona, bo tak zwykle bywa przecież w świecie zwierząt – zawyrokował w duchu.
- No dobrze, Walerianie – Zenobia przerwała milczenie, przybierając maskę spokoju – Dwa nie dwa, myślę jednak, żeś sobie teraz dobrze je zakonotował.
Przez chwilę znów wpatrywała się w Waleriana, uśmiechając się zjadliwie.
Tymczasem muchy, co nie uszło jego uwadze, jak na komendę drgnęły i zaczęły obchodzić strup dookoła, poruszając się w jednym kierunku, zgodnie z ruchem wskazówek zegara. W pewnym momencie zatrzymały się – duża znieruchomiała, zaś mała odwróciła się i zbliżyła do dużej. Stanęły naprzeciw siebie, nos w nos, prawie nieruchomo, tyle tylko, że poruszały pracowicie przednimi odnóżami, jakby w rytualnym tańcu.
- A co się tyczy szachów... – Zenobia ciągnęła dalej, powoli, z perwersyjnym zadowoleniem cedząc każde słowo – Słuchasz mnie, Walerianie?
- Tak, tak... Słucham – Walerian z przesadną skwapliwością utkwił wzrok w obliczu Zenobii. Sprawiał wrażenie osoby świadomej tego, co usłyszy i czerpiącej satysfakcję z faktu, że słowa, których się spodziewa, zostaną wypowiedziane.
- Żebyś nie tłumaczył się później, że nie mówiłam, to mówię: nie ma żadnej gry w szachy z wychowankami! Słyszysz?
Walerian zrobił obłudnie markotną minę i równie obłudnie milczał.
- Słyszysz mnie, Walerianie?
- Ależ słyszę, słyszę. Głuchy przecież nie jestem – burknął ponuro.
Zenobii to burknięcie zabrzmiało jak najmilsza sercu melodia, bo stanowiło dla niej niezbity dowód, że trafiła w dziesiątkę. Starannie jednak skrywała swoje uczucia.
- I uważaj na Jabłecznego z ósemki. Kopci papierochy jak lokomotywa, zdaje się, że w kabinie z prysznicem. Jak by ci się udało go wytropić, to byłabym ci bardzo wdzięczna – zakończyła słodziutko.
- Dobra, postaram się – zapewnił bez namysłu.
- Acha... Ten Jabłeczny niech się trzyma jak najdalej od Skutecznego. Skuteczny jest bardzo podatny na wpływy i może się dać namówić na jakiś wyskok. Więc przypilnuj ich.
- Przypilnuję – odrzekł Walerian, jednym okiem obserwując, jak mała poderwała się nagle do lotu, po czym jak pocisk spadła na dużą z niemiłosiernym bzyczeniem.
- No, to idę. Wrócę na kolację.
Zenobia popatrzyła jeszcze przez chwilę na Waleriana, który w odpowiedzi wydał tylko jakiś nieartykułowany dźwięk, następnie energicznym ruchem zgarnęła skórzaną torebkę stojącą na biurku i mocnym krokiem, stukając obcasami, opuściła pokój. Głośno przeszła korytarzem, na schodach stukała nieco ciszej, a jeszcze ciszej na parterze. Gdy trzasnęły frontowe drzwi, stukotanie obcasów ucichło.
Walerian popatrzył sobie jeszcze trochę na tarmoszącą się parę owadów, uważnie wsłuchując się w ich bzyczenie. Wkrótce jednak – znudzony – rozejrzał się po pokoju. Packa stała w kącie, obok kosza na śmieci. Wziął ją, zbliżył się powoli do okna, podskoczył i uderzył. Bzyczenie ucichło. Zadanie miał wprawdzie utrudnione, bo owady szamotały się w samym niemal rogu, ale zaprawiony w takich przedsięwzięciach, zostawił na suficie brunatną plamę. Przyjrzał się bezkształtnej grudce na pacce, po czym skrzywił się z obrzydzeniem, strącił ją do kosza a packę odstawił na swoje miejsce. Inne muchy, których przecież było pełno, zupełnie go nie interesowały.
Walerian doskonale wiedział co ma (a właściwie co chce) robić dalej. Mimo to siadł za biurkiem i gapił się w okno bezczynnie. Doskonale też wiedział, dlaczego zachowuje się w ten właśnie sposób. Otóż Zenobia, pomimo powierzchownych oznak zorganizowania, stanowczości i racjonalizmu, tak naprawdę miała chaos w głowie. Poza różnymi innymi symptomami tej przypadłości, jeden szczególnie rzucał się w oczy – Zenobia, wychodząc gdziekolwiek, zwykle zapominała o czymś i musiała wracać się, czasem nawet kilkakrotnie. Walerian zbyt długo był jej mężem, aby o tym nie pamiętać.
Minęło dziesięć, może piętnaście minut. Ponieważ do tej pory, co było niezwykłą rzadkością, nie pojawiła się, prawdopodobieństwo, że wróci niespodzianie, zmalało niemal do zera. Walerian wiedział także i o tym, toteż spojrzawszy na zegarek, czym prędzej poderwał się na równe nogi wyraźnie ożywiony.
Pierwsze co zrobił, to otworzył niecierpliwym ruchem dolne drzwiczki regału zajmującego całą lewą (patrząc od drzwi) ścianę pokoju. Zajrzał i odetchnął z ulgą – są. Wyjął sfatygowane nieco pudełko szachów. Położył je na biurku, otworzył, szybko przeliczył figury i pionki, po czym zamknął uspokojony. Zerknął na zegarek. Trzech minut brakowało do czwartej, więc usiadł na poprzednim miejscu, zapalił papierosa, stopy oparł o biurko, tułów wraz z krzesłem odchylił do tyłu i - zaciągnąwszy się głęboko - popadł w zadumę. Gdy skończył palić, ponownie spojrzał na zegarek. Pora była odpowiednia tym razem, więc wyszedł z pokoju.
*
* *
Jabłeczny ze Skutecznym siedzieli już przy stoliku w świetlicy, gdy Walerian pojawił się w drzwiach. Jabłeczny miał wprawdzie otwarty zeszyt od matematyki, ale nie zdążył się jeszcze zabrać za odrabianie lekcji. Skuteczny, ze słuchawkami od walkmana na uszach, podskakiwał na krześle dłońmi waląc o blat stolika w rytm tylko przez niego słyszanej muzyki. Ujrzawszy Waleriana w drzwiach wpierw znieruchomiał, a potem wyłączył kasetę. Jabłeczny, widząc nagłą zmianę w jego zachowaniu, ostrożnie obejrzał się za siebie, a gdy rozpoznał wchodzącego, skurczył się i pochylił nad zeszytem.
- O kurde. Znowu ten pierdoła – szepnął nad stołem w kierunku Skutecznego, który zdążył już zsunąć słuchawki z uszu.
Zachichotali razem, do spółki, wspomagając jeden drugiego.
Walerian zbliżył się do ich stolika. Zęby miał wyszczerzone w uśmiechu od ucha do ucha, lewą zaś rękę w kieszeni spodni.
- No? Co wam tak wesoło? – zagadnął spoglądając to na jednego to na drugiego.
- Eee tam, tak tylko... – mruknął Jabłeczny.
Nos wetknął prawie w otwarty zeszyt.
- Tak tylko, powiadasz? A nad czym tak się tam biedzisz, Jabłeczny?
Wysunął mu sprzed nosa zeszyt i szybko przeleciał oczyma stronice, na których był otwarty.
- Nic takiego, zadania z matmy rozwiązuję.
- Widzę... No i jak ci idzie? Trudne?
- Łoo... Lepiej nie mówić – Jabłeczny aż machnął ręką aby zadania wydały się jeszcze trudniejsze niż wynikałoby to z jego słów.
A tak naprawdę nawet nie przeczytał jeszcze żadnego. Skłamał, bo wyczuł intencje Waleriana. Zresztą trudno było nie wyczuć, skoro zawsze, gdy zastępował swoją żonę Zenobię, powtarzało się to samo.
Spojrzenia Jabłecznego i Skutecznego skrzyżowały się i Skuteczny zachichotał w garść bezgłośnie. Jabłeczny uśmiechnął się tylko pod nosem.
- A ty co, Skuteczny? Nie masz co robić? – dostrzegł niemy chichot drugiego i zmierzył go surowym spojrzeniem.
- Jak to nie. I to ile jeszcze – Skuteczny z udaną gorliwością otworzył na chybił trafił pierwszą z brzegu książkę.
- Co jeszcze masz do zrobienia poza matematyką? – Walerian ponownie zwrócił się do Jabłecznego.
- Noo... Wypracowanie z Polaka
- Na jutro? – drążył uparcie wyczuwszy niepewność w głosie chłopaka.
- No nie... Na czwartek.
Walerian wlepił oczy w otwarty zeszyt i pogrążył się w zadumie.
- I mówisz, że to takie trudne? – roześmiał się po chwili – Dobra... Bierz, co tu masz ze sobą i chodź ze mną.
- Ale przecież... – Jabłeczny rozejrzał się bezradnie.
- Żadne ale! – Walerian zaczął ostro, ale widząc, że Jabłeczny jest spłoszony nieco, dodał łagodniej pochylając się do jego ucha: - Nic się nie martw, pomogę ci, wiem już jak... A potem, wiesz... – mrugnął porozumiewawczo.
- Tylko, że pani...
- Co pani? Mówię ci, nic się nie bój. A jakby co, to załatwię tak, żeby było dobrze – głos mówiącego przeszedł w szept.
Jabłeczny milczał, na próżno poszukując skutecznego argumentu.
- No! Dawaj Jabłeczny, bo szkoda czasu. Chodźmy! – Walerian, dla wzmocnienia swoich słów, klepnął siedzącego w ramię.
Jabłeczny wykrzywił twarz najohydniej, jak potrafił i publicznie wyraziwszy w ten sposób swoją opinię o całym wydarzeniu, podniósł się niemrawo, by podążyć za uradowanym Walerianem.
Gdy wyszli, w świetlicy podniósł się gwar. Poszybowały w powietrzu kulki z papieru, dwóch wyrostków zaczęło się ganiać z rumorem przesuwając krzesła i stoliki, ktoś włączył radio...
- Widziałeś, Kostur!? Pierdołę znowu naszło! – Skuteczny wrzasnął do rówieśnika rozwalonego w zadumie na krześle przy sąsiednim stoliku.
Gdy tamten nie zareagował, wzruszył ramionami, z powrotem naciągnął słuchawki na uszy i kontynuował swój wariacki taniec na trzeszczącym krześle.
* * *
W „Pokoju Wychowawcy” Walerian kazał Jabłecznemu usiąść za biurkiem, sam zaś przystawił sobie krzesło stojące koło tapczanu. Zadania – tak naprawdę – nie były wcale trudne, ale Jabłeczny nie mógł się już wycofać ze swojej opinii o nich. Tym bardziej, że Walerian mozolił się nad nimi niemiłosiernie. Czekał więc cierpliwie aż otrzyma gotowe rozwiązania. Zajęło im to w sumie godzinę, ale już po trzydziestu minutach Walerian wytarł chustką spocone czoło i zarządził przerwę na „chwilę wytchnienia”. Wyjął papierosy i przyglądał się Jabłecznemu z uśmiechem, zapalając jednego. Jabłeczny wił się pod jego spojrzeniem, co Walerianowi sprawiało niewątpliwą przyjemność, wreszcie nie wytrzymał i wyjąkawszy, że skoro mają przerwę, to on na chwilę wyskoczy, poderwał się z krzesła. Walerian wypuścił ze spokojem chmurę dymu.
- Jabłeczny... – wycedził na tyle dobitnie, że chłopaka osadziło przy drzwiach.
- Chodź no tu Jabłeczny – wypuścił drugą chmurę.
- Masz, zapal sobie – podsunął mu paczkę, gdy ten zbliżył się na odpowiednią odległość.
- Nie, dziękuję. Ja nie palę przecież – Jabłeczny był wyraźnie spłoszony.
- Palisz, palisz... Wszyscy o tym wiedzą. Proszę, pal – Walerian potrząsnął paczką.
- Ale... – Jabłeczny zawahał się – Ale jak ktoś wejdzie? – wypalił uradowany, że taki argument mu się nawinął.
Walerian wstał nagle, doskoczył do drzwi, przekręcił zamek, wrócił równie energicznie i popatrzył wyczekująco na Jabłecznego, marszcząc brwi. Ten zaś przełknął głośno ślinę i nie stawiał więcej oporu. Wyjmował papierosa drżącą ręką i tak niezdarnie, że kilka wysunęło się z paczki na podłogę. Czerwony ze wstydu bąkał jakieś słowa przeprosin, zbierając jednocześnie papierosy, które się wysypały. Walerian podał mu ogień. Chłopak palił, starając się, aby wypadło to jak najbardziej naturalnie.
Gdy mieli już zadania z matematyki z głowy, Walerian znowu poczęstował papierosem. Tym razem Jabłeczny nie robił już ceregieli i jak doświadczony palacz zaciągał się dymem. Walerian patrzył na niego i chichotał z zadowolenia.
- No to teraz rąbniemy sobie partyjkę – prawie zaśpiewał, otwierając pudełko z szachami.
Jabłecznemu było już wszystko jedno.
Po chwili figury były rozstawione, a zawodnicy wykonali swoje pierwsze ruchy. Ta partia skończyła się szybko. Jabłeczny dał Walerianowi mata w kilkunastu ruchach, przeprowadzając atak zgodnie z opracowanym przez siebie schematem, który miał jednak tę wadę, że dał się użyć wobec tego samego przeciwnika tylko raz. Walerian nie mógł wyjść z podziwu, analizując zdarzenia na wszystkie możliwe sposoby. Lecz miał jeszcze większą ochotę na grę niż na początku.
Gdy figury i pionki znów zajęły pozycje wyjściowe Walerian, rozejrzawszy się wpierw lękliwie, jakby mógł go tutaj ktoś podejrzeć, z teczki stojącej pod biurkiem wyjął piersiówkę. Zaś z tego samego regału, w którym znalazł szachy, wydobył dwie szklanki. Jedną postawił przed Jabłecznym. Chłopak wzdrygnął się na jej widok i w pierwszym odruchu chciał ją odsunąć od siebie, ale widząc srogą na zapas minę Waleriana uznał, że jakikolwiek sprzeciw nie ma sensu. Zrezygnowany westchnął ciężko. Walerian zaś roześmiał się w duchu. Nalał do szklanek rubinowego płynu.
- Wiśniówka... Domowa... – oznajmił z dumą – No to za tę twoją wygraną.
Z nieukrywaną satysfakcją patrzył, jak Jabłeczny przechyla szklankę i wychyla zawartość jednym haustem. Widać było, że nie robi tego pierwszy raz.
- No jak, dobre? – zapytał pociągając ze szklanki drobny łyczek.
- Jak diabli – westchnął Jabłeczny i roześmieli się obydwaj, razem, jak na komendę.
Walerian był wniebowzięty.
Następna partia trwała dwa razy dłużej niż pierwsza i znów należała do Jabłecznego. Walerianowi nie chciało pomieścić się w głowie, jak mogło dojść do takiego spustoszenia wśród jego figur i mata na koniec. Próbował najprzeróżniejszych wariantów ostatniego etapu obrony, ale chłopak każdy rozgrywał na swoją korzyść. Walerian kręcił głową z niedowierzaniem.
- Fascynująca partia. Fascynująca i niebywała – powtarzał i aż się rwał do następnej.
Lecz zanim się zaczęła, uzupełnił stan alkoholu w szklankach i poczęstował kolejnym papierosem. Jabłecznego trochę mdliło już od dymu, ale nie odmówił.
Trzecia trwała mniej więcej tyle samo co druga, ale tym razem wygrał ją Walerian. To jedno zwycięstwo w pełni go usatysfakcjonowało. Splótłszy ręce na piersi przez chwilę przyglądał się końcowemu ustawieniu figur na szachownicy.
- Nie przejmuj się, chłopcze. Młody jesteś, wszystko jeszcze przed tobą – powiedział nagle, spoglądając na Jabłecznego z góry.
Chłopak przeciągnął dłonią po twarzy, zakłopotany nieco słowami Waleriana. W odpowiedzi mruknął coś nieokreślonego, zaś Walerian spojrzał na zegarek. Była za kwadrans siódma.
- Niedługo kolacja – oznajmił, jakby zaskoczony trochę tym faktem – Weźmy, posprzątajmy trochę ten bałagan.
Porwał ze stołu piersiówkę i pospiesznie wsunął ją do torby. Chwycił szklanki. Zawahał się przez chwilę, popatrzył na Jabłecznego, ale w końcu machnął ręką i z uśmiechem kogoś, kto wpadł na świetny pomysł, wsunął je brudne do biurka. W tym samym miejscu schował pełną popielniczkę. Jabłeczny zamknął z trzaskiem pudełko.
- No to co, chłopcze, do następnego razu – Walerian wstał i wyciągnął dłoń do Jabłecznego – Tylko... ani mru mru, wiesz...
- Wiem, wiem... – mruknął Jabłeczny, ściskając spoconą pod wpływem emocji dłoń Waleriana.
* * *
Zostawszy sam, Walerian otworzył drzwi na oścież, aby wywołać przeciąg i przewietrzyć pokój. Firanka przy otwartym oknie wzdęła się i orzeźwiający powiew zaczął muskać go po twarzy. Szachy schował z powrotem do regału. Potem stanął w drzwiach i zlustrował uważnie całe pomieszczenie, starając się nie pominąć żadnego szczegółu. Dostrzegł krzesło, które wcześniej dostawił do biurka, więc odniósł je na poprzednie miejsce przy tapczanie. Później znów stanął w drzwiach i powtórnie rozejrzał się po pokoju. Tym razem był zadowolony. Chciał usiąść jeszcze i zażyć chwili relaksu, ale usłyszał na schodach znajomy odgłos kroków. Zmienił więc zamiar i wydobył spod biurka swoją teczkę. Czekał w napięciu. Gdy Zenobia pojawiła się w drzwiach, ruszył w jej kierunku.
- Dobrze, że jesteś, bo się śpieszę – chciał ją wyminąć i wyprysnąć na korytarz, ale nie udało mu się.
- Zaraz, zaraz... Możesz powiedzieć dokąd!? – osadziła go w miejscu ostrym tonem.
- No wiesz... Mam trochę roboty. No iii... chciałem się wcześniej położyć – kłamał jak z nut nie zbity z tropu – No, to ja lecę! Pa! Do zobaczenia jutro! – wypalił nagle i już go nie było w pokoju.
Zenobia, zdziwiona trochę, po chwili mogła tylko posłuchać, jak zbiega po schodach.
Ponieważ nie miała zwyczaju dziwić się czemukolwiek zbyt długo, więc i tym razem nie zaczekawszy, aż kroki Waleriana ucichną w sposób naturalny, odcięła się od nich zamykając drzwi pokoju. Przez chwilę jednak nie ruszyła się nawet na krok, tylko, podobnie jak Walerian przed paroma minutami, obmacała oczyma – fragment po fragmencie – całą przestrzeń pomieszczenia. Nie stwierdziwszy niczego podejrzanego usiadła przy biurku, pogrążając się w zadumie.
Ale nie na długo, bo to też nie było w jej zwyczaju. Pierwsze, co uczyniła, podniósłszy się z fotela, to zajrzała do regału, dokładnie tam, gdzie Walerian schował szachy. Popatrzyła chwilę i z chytrym uśmiechem na twarzy pokiwała głową. Wyprostowała się. Poruszyła nozdrzami, wciągając uważnie powietrze. Rozejrzała się czujnie – jej wzrok zatrzymał się na biurku. Zbyt dobrze znała Waleriana, aby zbagatelizować przeczucie, które jej mówiło, że tam właśnie znajdzie to, czego szuka. Co to miało być, sama jeszcze nie wiedziała. Gdy zajrzała do wnętrza biurka, oczywiście okazało się, że i tym razem intuicja jej nie zawiodła. Wyjęła na wierzch popielniczkę pełną śmierdzących petów i dwie szklanki z resztkami zaschniętej wiśniówki na dnie. Potrafiłaby już z grubsza odtworzyć zdarzenia, które miały tutaj miejsce podczas jej nieobecności. Ani trochę jednak nie była zdegustowana swoim odkryciem. Raczej triumfowała.
Opróżniwszy popielniczkę i umywszy szklanki, Zenobia zeszła powoli na dół, do jadalni pełnej gwaru i młodzieży pałaszującej swój wieczorny posiłek. Gdy stanęła w drzwiach, gwar jakby ucichł i cichł coraz bardziej, stopniowo, w miarę jak coraz więcej jedzących dostrzegało jej obecność. Po chwili słychać już było tylko brzęk sztućców, czy stukot odstawianych kubków, a jeśli czyjeś słowa, to rzadko i jedynie wypowiadane szeptem.
Zenobia spośród kilkudziesięciu głów wyłuskała jedną, kędzierzawą, należącą do Jabłecznego. Przypatrywała mu się natarczywie, aż ten, czując chyba to spojrzenie, podniósł oczy i po chwili opuścił je zmieszany. Znowu na ustach Zenobii pojawił się ów chytry uśmieszek. Mogła teraz ze spokojem zasiąść przy swoim stoliku i z apetytem zjeść kolację, bo wiedziała już wszystko.
Po kolacji zatrzymała się na chwilę na dolnym korytarzu. Do momentu, gdy nawinął jej się pod rękę rumiany Kostur.
- Poszukasz zaraz Jabłecznego i powiesz mu, że ma natychmiast zameldować się w moim pokoju – poleciła.
- Lecę, proszę pani – zawołał i rzeczywiście pobiegł, prawie nie dotykając stopami podłoża.
Nie spodziewała się, że pukanie do drzwi rozlegnie się tak szybko – zaledwie zdąży wejść do pokoju i usiąść za biurkiem. Zanim otworzyła usta, by powiedzieć „proszę”, drzwi otworzyły się, odsłaniając Jabłecznego wchodzącego do środka. Irytowała ją ta maniera wychowanków bursy, polegająca na tym, że do pomieszczenia pchali się, owszem, pukając wpierw, ale nie czekając na zaproszenie. Mimo to dawno już przestała z nią walczyć, gdyż była to walka z wiatrakami.
- Kostur powiedział, że miałem się zameldować – rzekł przybyły, patrząc Zenobii prosto w oczy.
Milczała, przyglądając mu się przenikliwie, co zbiło go z tropu, więc opuścił głowę i zaczął oglądać czubki swoich tenisówek.
- Co słychać, Jabłeczny? – przerwała milczenie w sposób, który nawet dla niej był niespodzianką, nie mówiąc już o Jabłecznym.
- Wszystko w porządku – wyjąkał rezolutnie.
- Podejdź no tu bliżej, nie stój tak przy drzwiach – mówiła cicho i prawie łagodnie, co przepełniało Jabłecznego niepokojem i wzbudzało jego czujność.
- W porządku, powiadasz... Hm... A mnie się wydaje, że nie wszystko jest w porządku! – to ostatnie zdanie niemal wykrzyczała, unosząc się na krześle i wysuwając tułów do przodu, ponad biurkiem.
Ten nieoczekiwany zwrot spowodował, że Jabłeczny, choć przygotowany na niespodziankę, cofnął się o krok pobladłszy nieco.
- Jak minęło popołudnie? – jej głos znów złagodniał, a ona sama opadła luźno i wygodnie na krzesło.
Jabłeczny jeszcze bardziej się sprężył.
- Dobrze – wykrztusił z zaciśniętego gardła.
- Pytam, co robiłeś! – warknęła nerwowo.
Spodziewał się teraz wszystkiego, łącznie z burzą z piorunami i gradobiciem, a mimo to wzdrygnął się. Dostrzegła to z satysfakcją.
- Matematykę... Matematykę robiłem – odpowiedział szybko.
- Matematykę, tak? – przeszywała go wzrokiem uśmiechając się ironicznie, ale on już od dawna nawet nie próbował patrzeć jej w oczy. Nagle ton jej głosu stał się surowy i oschły: - No to powiedz mi kto wygrał!
- Słucham? – mimo wszystko ciągle go zaskakiwała.
Poderwała się z krzesła nagle, jakby dźgnięta szpilką w czułe miejsce i jak wiatr obeszła go wokół.
- Nie strugaj wariata, Jabłeczny! Pytam kto wygrał w szachy: ty, czy mój mąż?! I nie próbuj zaprzeczać, bo i tak na nic ci się to nie zda! – teraz krzyczała już pełnym głosem i nie na żarty, chociaż była to tylko demonstracja.
Jabłeczny błyskawicznie przeanalizował sytuację i skalkulował, co mu się bardziej opłaca, po czym podjął decyzję.
- Jedną partię przegrałem a dwie wygrałem – wyrecytował zgodnie z prawdą.
Zenobia, zadowolona z siebie, wróciła na krzesło stojące za biurkiem.
- Brawo, chłopcze, robisz postępy. W nauce też? – szydziła, upojona swą przewagą.
Jabłeczny wiedział, że nie oczekiwała odpowiedzi. Wiedział też, że jakakolwiek odpowiedź w tej chwili mogła się zwrócić przeciw niemu, więc milczał.
- Lubisz wiśniówkę?
Pytanie było tak precyzyjnie wymierzone, że Jabłeczny odczuł je jak cios, który omal nie ściął go z nóg.
- Co proszę? Ja... Nie wiem. Nigdy nie piłem – wydukał oszołomiony.
Domyśliła się, że jest w tej chwili zbyt mocno przerażony, aby wytrzymać atak nadto brutalny, więc przechyliła się tylko znów w jego kierunku i wysyczała, jadowicie i cicho:
- Wiesz, Jabłeczny, że i tak będę wiedziała. Jeśli nie od ciebie to... Zresztą nieważne. Myślę także, że wiesz, która ewentualność będzie bardziej dla ciebie korzystna. Więc?
Jabłeczny milczał, złamany zupełnie. Po chwili odetchnął głęboko.
- Tak, bardzo mi smakowała – powiedział zdecydowanie, po raz pierwszy od dłuższego czasu patrząc jej w oczy.
- Dużo wypiłeś? – kontynuowała z wprawą wytrawnego oficera śledczego.
- Dwa razy po trochu.
- Papierosy?
- Trzy albo cztery.
Zenobia odchyliła się do tyłu, aż krzesło zatrzeszczało, chociaż była osobą szczupłą, a nawet – można rzec – chudą. Czuła się rozluźniona, trochę zmęczona, ale zadowolona. Jabłeczny domyślił się, że zbliża się finał.
- Wiesz, Jabłeczny, co cię czeka? – spytała spokojnie.
- Tak, wiem – odpowiedział skruszonym głosem.
- Obiecałam ci to poprzednim razem – zawiesiła głos i przez kilkanaście sekund przyglądała się spuszczonej głowie Jabłecznego – Ale teraz jeszcze ci daruję. Rozumiesz?
- Tak, dziękuję.
- Pamiętaj jednak, że to ostatnia twoja szansa – podniosła prawą dłoń i wymachiwała wskazującym palcem, a kok misternie i wysoko uformowany na głowie trząsł się w rytm wypowiadanych słów i ruchów palca – Następnym razem będę nieodwołalnie bezwzględna. Jeśli zostaniesz przyłapany, wylecisz i z bursy, i ze szkoły. Obiecuję ci to. Rozumiesz, co do ciebie mówię?
- Tak proszę pani.
- Cieszę się.
Takie słowa Zenobia zwykle wypowiadała, dając do zrozumienia, że rozmowa jest skończona. Do rzeczywistego finału jednak musiało dojść z inicjatywy wychowanka, z czego Jabłeczny zdawał sobie sprawę. Było to dość proste.
- Czy mogę już iść? – spytał nieśmiało.
- Tak, proszę – uzyskał łaskawe przyzwolenie.
Znalazłszy się na korytarzu, odetchnął głęboko z ulgą. Jak spod ziemi wyrósł przed nim Skuteczny.
- No i jak było? – spytał z emfazą.
- Normalnie, jak zwykle...
Krztusząc się ze śmiechu zbiegli po schodach dudniąc jak stado koni. Na dole Skuteczny wyjął z kieszeni paczkę papierosów. Jabłeczny klepnął go po ramieniu i zniknęli obydwaj za drzwiami z napisem „Natryski”.
* * *
Nazajutrz pogoda nie zmieniła się – było słonecznie i upalnie. Walerian już od wpół do ósmej czekał pod bursą, na wypadek gdyby Zenobia wyszła wcześniej, kryjąc się za kioskiem z gazetami. Czekał na Jabłecznego, który wychodząc do szkoły, musiał przechodzić obok kiosku.
Palił drugiego już papierosa, gdy ujrzał go w bramie bursy w towarzystwie Skutecznego. Gdy się z nim zrównali, kiwnął na Jabłecznego.
- Zaraz cię dogonię – rzucił Jabłeczny i zbliżył się do Waleriana. Skuteczny zatrzymał się jakieś dziesięć kroków dalej.
- Opowiadaj, jak było – Walerian umierał z ciekawości.
Jabłeczny, świadom swej roli, opowiadał barwnie i ze szczegółami. Walerian słuchał, starając się nie uronić ani słowa. Chichocząc, zacierał ręce z zadowoleniem, zaś od czasu do czasu wybuchał głośnym śmiechem, krzycząc: „A to ci heca!”. Ani przez chwilę jednak nie spuszczał kąta oka z bramy bursy, bacząc czy nie pojawi się w niej Zenobia.
- A widzisz? Mówiłem, że wszystko dobrze się skończy! – klepnął Jabłecznego po ramieniu gdy ten skończył swoją opowieść – No, ale idź już, idź, bo mnie się śpieszy...
Odprawiwszy Jabłecznego szedł w swoją stronę raźnym krokiem. Z radości grało mu i serce i dusza, a świat piękny mu się wydawał. Pomimo tego nawet, że po południu znowu czekało go, niezbyt przyjemne – jak sądził – spotkanie z Zenobią. Zresztą dzień był słoneczny, upalny, wręcz duszny, z łatwością więc upatrzy sobie jakąś odpowiednią muchę, która wybawi go z kłopotu.
Komentarze
Prześlij komentarz