Opowiastki z Mierzei przez Bosego Antka spisane – fragment książki

            W domu było prawie pusto, w salonie grało radio, odgłosy jakiejś rozmowy dobiegały z werandy. Mors, a za nim Antek, zajrzeli tam. Przy stoliku, na którym leżała kupka bursztynu, siedziała Krystyna i Guma. Dyskutowali o czymś z zapałem. 

            Przywitaliśmy się z Gumą, po czym Mors dał znak do odwrotu. Wyszliśmy do kuchni.

            – Guma pewnie zdążył coś nakopać przed mrozem – tłumaczył Mors napełniając ekspres do kawy. – Lepiej, jak takie transakcje przebiegają bez świadków. Obie strony lepiej się czują.

            Usiedli przy kawie, zapalili papierosy. Mors palił i zagryzał kawałkiem kiełbasy wyciągniętej z lodówki. Gdy ich kubki były prawie puste, dołączyła do nich Krystyna z zadowoloną miną.

            – Jest dobrze? – zapytał Mors.

            – W jakim sensie? – pytaniem na pytanie odpowiedziała Krystyna. – Jest dobrze pod tym względem, że przyniósł ładny bursztyn, a ceny przecież znasz.

            – Dużo odpadu było? – dopytywał Mors.

            – Próbował wcisnąć jakieś tam badziewie, ale przejrzałam i zostawiłam mu trochę sklejki i jakieś takie brudne lub spękane kawałki – tłumaczyła spokojnie. – W sumie zostawił u mnie prawie dwa kilo.

            – To wyłożyłaś całą kasę? – zaniepokoił się Mors.

            – Nie bój się, odzyskam ją błyskawicznie – uspokajała go Krystyna.

            – Ostatnio spadł popyt na bursztyn – kręcił głową Mors.

            – Spokojna głowa – wesoło odparła Krystyna i Mors już o nic więcej nie dopytywał. – Głodni jesteście?

            – Kupiliśmy pierogi, są z mięsem, z grzybami i z kapustą i grzybami – wskazał na reklamówki z zakupami, które odłożyliśmy na blacie szafki kuchennej przy kuchni. – To będzie najszybszy obiad.

            – Jakie chcecie?

            – Chyba z mięsem… – Mors spojrzał na mnie pytająco. Skinąłem głową, bo za pierogami specjalnie nie przepadałem, więc było mi obojętne, czy będą z mięsem, grzybami, czy z kapustą i grzybami.

            Krystyna odgarnęła fajerki na kuchni i dosypała węgla, po czym nastawiła duży garnek z wodą.

            Już kończyli jeść, gdy jakieś auto zajechało na podwórko i kilka razy zatrąbił klakson. Mors wyjrzał przez okno.

            – Jerzyk… – zdziwił się i spojrzał na Krystynę. – Umawiał się z tobą na dziś?

            – Jak zadzwonił Guma i powiedział, że ma dużo ładnego bursztynu, to zaraz zadzwoniłam do Jerzyka i powiedziałam mu, żeby przyjechał, bo będzie dostawa – Krystyna spojrzała na zegarek. – Przyjechał tak, jak żeśmy się umówili. No to odzyskamy tę kasę, która poszła do Gumy – patrzyła triumfująco na Morsa.

            Z impetem wpadł do domu Jerzyk, facet tuż po trzydziestce, niezbyt wysoki, ale nieźle napakowany, ubrany w czarne jeansy i czarne buty oraz czarną skórzaną kurtkę. Pod kurtką miał tylko obcisłą koszulkę, a na szyi złoty łańcuch. Wymachiwał maczetą i śmiał się wesoło.

            – Cześć wszystkim, popatrzcie, co sobie dzisiaj kupiłem – machnął maczetą kilka razy, aż zaświstało powietrze.

            – Fajna – zainteresowała się Krystyna, wyjmując mu z ręki przedmiot. Jerzyk był niezwykle dumny, a Mors spojrzał na Kryśkę ponuro.

            – Na co ci to? – spytał Jerzyka.

            – Takie rzeczy przydają się w aucie. Wiesz, zdarzają się różne sytuacje – Jerzyk puścił oko do Morsa i uśmiechnął się znacząco. Potem wyjął maczetę i podał ją Morsowi. – Pooglądajcie sobie… – a potem zwrócił się do Krystyny: – Śpieszy mi się trochę. Pokaż, co tam masz.

            Przeszli do innego pomieszczenia, a my pooglądaliśmy sobie maczetę.

            Jerzyk pojawił się na Mierzei niedawno i nagle – nikt nie wiedział skąd się tam wziął. Podobno ktoś widział go dwa lata przedtem, zanim się pojawił na Mierzei, na Jarmarku Dominikańskim w Gdańsku, gdzie handlował bursztynem. Po prostu szukał okazji na tani zakup, a potem odsprzedawał z zyskiem komuś innemu. Widać było, że goni w piętkę, bo pewnie miał za mało gotówki, którą mógł wprowadzić do obrotu, więc kupował i sprzedawał niewielkie ilości bałtyckiego kruszcu. Ale był konsekwentny w tym, co robił i szybko się uczył. Gdy pojawił się na Mierzei, był już liczącym się graczem na bursztynowym rynku. Szybko nawiązał kontakty z miejscowymi handlarzami. Nie interesowali go oczywiście kopacze i poławiacze bursztynu, ponieważ było ich za dużo i żaden z nich nie zapewniał regularnych dostaw. Interesowali go ci, którzy skupowali ten surowiec od kopaczy i poławiaczy, a tych było niewielu. Dlatego trafił między innymi do Krystyny.

            – Kiedyś pociągnąłem go za język i trochę mi o sobie opowiedział – pochwalił się Mors, gdy Jerzyk z Krystyną zamknęli się w innym pomieszczeniu, aby dobić targu. – Ma jakąś ciemną kartę w swoim życiorysie, wiesz, jakieś tam szemrane interesy. Razu jednego wspólnik skorzystał z nadarzającej się okazji po jakimś większym handelku i zniknął z całą kasą, jaką razem włożyli w przedsięwzięcie. Oczywiście z zyskiem po sfinalizowanej transakcji. Jerzyk szukał go, bo to facet, który nie da sobie w kaszę dmuchać i do końca będzie dochodził swojego. Nie chciałbym być jego wrogiem…

            – I co? Znalazł go? – wtrąciłem.

            – A i owszem, znalazł… – Mors zawiesił głos. – A raczej dowiedział się po trzech latach szukania, że w międzyczasie facet wpadł na jakimś grubszym przekręcie i trafił za kratki. Jerzyk dowiedział się, gdzie siedzi i wiesz, co zrobił?

            – A co miał zrobić? Chyba odpuścił sobie – wzruszyłem ramionami.

            – Chyba żartujesz! Jerzyk nigdy nie odpuszcza – obruszył się Mors. – On się po prostu zatrudnił jako klawisz w tym więzieniu, w którym siedział jego dawny wspólnik. Zlokalizował go, przyczaił się i czekał na dogodną okazję. Gdy się nadarzyła, spuścił mu taki wpierdol, że tamten ledwo uszedł z życiem. I całe szczęście, że tak się stało, bo dzięki temu za ten incydent zwolnili go tylko dyscyplinarnie z roboty.

            – Ale kasy nie odzyskał? – zapytałem z głupia frant.

            Mors spojrzał na mnie uważnie.

            – Ano, nie odzyskał – przyznał.

            – No to dupa z tej całej, ryzykownej jak kurwa mać, akcji. No, chyba że chodziło o zemstę…

            – A o co miało chodzić? – zaperzył się Mors, ale zaraz się uspokoił. – Zresztą Jerzyk sam powiedział, że to tylko przygrywka, że nie daruje tej kasy i – jak tylko nadarzy się sposobność – wydrze ją z gardła temu gościowi co do grosza, choćby nie wiem co. I ja mu wierzę, jest do tego zdolny.

            O sukcesie Jerzyka niewątpliwie zdecydował fakt, że choć – przynajmniej początkowo – nic nie znaczył w branży, udało mu się nawiązać kontakt z Chińczykami, którzy okazali się największymi odbiorcami bałtyckiego bursztynu, który następnie przerzucali do Państwa Środka. Był pierwszy, który zaczął z nimi współpracować i rozwijać tę współpracę.

            On jeden zrozumiał, że Chińczycy nie potrzebują każdego bursztynu i był pod tym względem elastyczny. Chińczyków interesował tylko ten bursztyn, z którego dało się wytworzyć kulki, ponieważ w Chinach zapanowała szalona moda na bursztynowe cacka w takim właśnie kształcie. Dostawcy Jerzyka, a zwłaszcza Krystyna, wiedzieli, jakie kawałki mają mu dostarczać i za jakie najwięcej płacił. A płacił uczciwie, bo generalnie był uczciwym facetem, który cenił sobie dobrych współpracowników i dbał o nich. I mógł sobie na to pozwolić, bo teraz stał już mocno na nogach i miał szerokie możliwości finansowe.

            Drzwi się otworzyły i weszła zadowolona Krystyna, a za nią uśmiechnięty Jerzyk. Mors odetchnął z ulgą i też się uśmiechnął na powitanie.

            – Zadowolony? – zagadnął Jerzyka.

            – Jasne, byle więcej takiego towaru – głośno oznajmił Jerzyk. – Ale nie zawsze tak jest. Wiecie, co mi się wczoraj przytrafiło?

            – Opowiadaj – zachęcił go Mors.

            – Mam takiego gościa, który mi zawsze dostarcza dobry towar, nawet nie muszę sprawdzać – zaczął swoją opowieść. – I nigdy się na nim nie zawiodłem. Zadzwonił do mnie wczoraj, że ma dla mnie paczkę z dobrym bursztynem. Pojechałem, zapłaciłem i wróciłem do domu. Rozpakowuję pudło, a tam szajs, którego Chińczycy na pewno nie wezmą. Tak się wkurwiłem, że pomimo późnego wieczoru wsiadłem zaraz do auta i walę do niego, bo wiedziałem, że jak nie zadziałam natychmiast i poczekam do następnego dnia, to pieniędzy nie odzyskam. Po drodze myślałem, że mógł się pomylić, bo przecież kto, jak kto, ale on nie nawalał nigdy. Ale się nie pomylił, bo jak załomotałem do drzwi, a on otworzył i mnie zobaczył, to mało się nie posrał ze strachu. Bez słowa odebrał swój towar i oddał pieniądze. Ja wierzę, że ludzie, z którymi współpracuję, są wobec mnie uczciwi, ale muszą wiedzieć, że jak coś jest nie tak, jak trzeba, potrafię wyegzekwować swoje – podszedł do stołu i wziął w rękę swoją nową maczetę. – Myślę, że ten gość, chciał wybadać, jak daleko może się posunąć i jak ja na to zareaguję. No to wybadał – zaśmiał się i zwrócił do Morsa. – Pytałeś, po co mi ta maczeta. Ano na takie między innymi sytuacje. Trzeba się mieć czym bronić – zaśmiał się i spojrzał na zegarek. – Zasiedziałem się trochę, muszę lecieć… Cześć wszystkim i dzięki za znakomity towar.

            I już go nie było. Gdy ucichł odgłos odjeżdżające auta, Mors jakby się nagle obudził.

            – Kurde. Ten facet czasem mnie przeraża – powiedział cicho. – Jestem przekonany, że tę scenę z maczetą będzie odgrywał przez jakiś czas przed każdym, z kim handluje.

            – Nie przesadzaj – fuknęła na niego Krystyna. – Dobrze się z nim robi interesy.


Wszystkie postaci tej książki są fikcyjne i nie należy ich wiązać z konkretnymi osobami.

Książkę można nabyć, klikając w ten link: Opowiastki z Mierzei...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Mamy miliardy z UE na KPO, a zwolennicy PiS i polexitu niezadowoleni

Im bardziej ludzie PiS angażują się w obronę ludzi, którym już postawiono zarzuty, tym bardziej PiS przypomina zorganizowaną grupę przestępczą

Szef PiS bardzo się objadł i miał surrealistyczne wizje. Kto wie, czy Jarosław Kaczyński nie wchłonął substancji sprawiających, że czarne zamienia się w białe, a białe – w czarne