Moja proza: Nie ujdziesz mi – odcinek kolejny
Miś szedł ciemnym korytarzem ratuszowych piwnic. Oddychał szybko, gdyż był podniecony rozmową z burmistrzem, a przy tym szczęśliwy jak nigdy dotąd i odczuwał potrzebę czynów. Snuł fantastyczne plany – wyobraźnia podsuwała mu obrazy, o jakich dotychczas nawet nie śnił. Nie zważał więc na zatęchłe powietrze, przesiąknięte odorem szczurów, które zwykle budziło w nim obrzydzenie i sprawiało, że przychodził tu niechętnie i tylko wtedy, gdy musiał. W roztargnieniu nie zapalił nawet światła i – straciwszy w mroku orientację w przebytej odległości – wyrżnął nagle głową o coś twardego. Był to nieomylny znak, że korytarz skończył się.
Miś oprzytomniał nieco. Jedną ręką rozcierał guz na czole, a drugą namacał ciężkie drzwi, zdobne na rogach w metalowe okucia. Do tych drzwi właśnie zmierzał, co uświadomił sobie, gdy rozejrzał się wokół i pomimo ciemności, nie egipskich wprawdzie, ale jednak gęstych, zorientował się w położeniu. Zaczął nerwowo szukać klucza w kieszeniach. Czoło bolało. Zdawało mu się, że wyczuwa palcami jak puchnie. Wyjmował z kieszeni wszystkie rzeczy, jakie w nich nosił. Gdy wysupłał chusteczkę do nosa, zabrzęczało coś o posadzkę. Wiedział, co. Znalazł go omackiem i po chwili już mocował się z zamkiem. Drzwi otworzyły się ze zgrzytem.
Wewnątrz było jaśniej niż na korytarzu, bo przez dwa maleńkie, zakratowane okna, umieszczone pod sufitem, na wprost drzwi, wpadało nieco światła. Jednak zbyt ciemno, aby znaleźć cokolwiek, więc Miś zapalił żarówkę. Wnętrze, w którym składowano wszystkie stare pisma, akta, wypełnione formularze, dokumenty dotyczące wszelkich spraw miejskich, słowem – w którym mieściło się archiwum miasta Ostęp Leśny, wypełniały szeregi metalowych regałów, zawalonych stertami papierów, teczek, skoroszytów…
Panował tu brud i nieład. Miś rozejrzał się wokół pałającymi oczyma. Dopadł pierwszego z lewej regału, wspiął się na palce i z niemałym wysiłkiem chwycił plik papierów, które wydawały mu się pożółkłe ze starości. Pociągnął jakoś tak niefortunnie, że za plikiem, który trzymał w garści, posypał mu się na głowę stos papierowych teczek. Odruchowo skulił się, nakrył głowę rękoma, odczekał aż zleci na podłogę to, co miało zlecieć. Potem zaklął, otrzepał z kurzu marynarkę i spojrzał na papiery, które kurczowo trzymał w dłoni. Rozzłościł się i trzepnął nimi o posadzkę, bo wprawdzie były już pożółkłe, ale – jak dla kiepskiego kawału – pokryte nierówną czcionką maszynowego pisma. Zdał sobie sprawę, że tą metodą niczego nie osiągnie i rozejrzał się raz jeszcze, lecz bez poprzedniego już zapału.
Patrzył bezradnie. I wtedy wzrok jego padł na starą, pamiętającą nie wiadomo jak dawne czasy, dębową szafę, wypełniającą głęboką niszę w ścianie. W szafie tej składowane były papiery przeznaczone na makulaturę. Teraz była pusta. Ale przecież właśnie tutaj… Miś otworzył ją i zajrzał, niemal wlazł do środka. Uderzył obcasem w podłogę, postukał w boczne ściany. Wszędzie deski ściśle przylegały do muru. Wyprostował się zapomniawszy, że jest nieco wyższy niż wnętrze szafy.. Uderzył więc tyłem głowy w deskę, która pokrywała, a przynajmniej – jak mu się wydawało – powinna pokrywać twarde sklepienie niszy. Skrzywił się w oczekiwaniu tępego bólu. Ale – o dziwo – zamiast tego poczuł, że deska drgnęła, zachybotała się – w jedną, drugą stronę – po czym zleciała na podłogę z hałasem. A za nią, rzecz nieprawdopodobna, powoli, szeleszcząc cicho, obstrzępione kartki papieru.
* * *
Ćwiek szedł korytarzem trochę niezdarnie, choć energicznie stawiał nogi. Dotarł do schodów, wstąpił już na nie, kierując się na dół, gdy wtem usłyszał dudnienie kroków po drewnianych stopniach. Wyjrzał przez poręcz i dostrzegł Misia jak człapał, pnąc się pod górę. Ćwiek zmarszczył brwi, przygryzł wargi, wycofał się szybko, rozejrzał, jakby szukał czegoś, po czym zniknął w toalecie, nie domykając drzwi do końca. Miś doczłapał się na pierwsze piętro i wszedł w korytarz. Ćwiek obserwował go przez szparę. Jego uwagę zwróciła zielona, papierowa teczka, którą Miś dzierżył pod pachą.
Ruda siedziała przy komputerze i tak była zajęta pracą, że ledwo raczyła rzucić okiem na Misia, który właśnie wszedł. Blondyna nie było. Miś rzucił teczkę na swoje biurko, zatarł ręce z zadowoleniem i stanął przy oknie. Niebo było zachmurzone i wciąż lało. Ruda wykonała jeszcze parę uderzeń w klawisze, po czym posłała dokument do drukarki. Dopiero gdy urządzenie zaczęło wypluwać kartki papieru, przyjrzała się Misiowi z zainteresowaniem.
– Ćwiek znów pytał o pana – powiedziała.
Miś drgnął i odwrócił się. Nie ukrywał niepokoju, być może dlatego, że nie zdawał sobie sprawy z niego.
– Znów? I co mu pani powiedziała?
Ruda zdziwiła się.
– A co mogłam powiedzieć? Że jest pan w archiwum.
– No tak, jasne… A co on na to?
– Nic, wyszedł.
- Dawno tu był?
– Ja wiem… - spojrzała na zegarek. – Jakieś pięć, może dziesięć minut temu.
Miś zaczął krążyć po pokoju, zatopiony w myślach. Był zdenerwowany i musiał wychodzić to zdenerwowanie, wyrzucić jakoś z siebie. Ruda przyglądała mu się z uwagą. Swoim kobiecym instynktem wyczuwała, że coś jest nie w porządku. Że Miś wpadł w jakieś tarapaty i zaczęło wykluwać się w niej coś w rodzaju litości, czy może chęci niesienia pomocy albo ot, po prostu, wsparcia jakimś przyjaznym gestem.
– Stało się coś, panie Fredku? – spytała miękko, troskliwie.
Zdziwił się. Zatrzymał. Zmierzył nieufnie oczyma.
– Nie, skądże. Co też pani przyszło do głowy – odparł szorstko.
– No bo… Jakiś pan dzisiaj taki… Czy ja wiem? I tamten satrapa… Lata, jakby się wściekł. Myślałam, że może coś się stało – patrzyła mu prosto w oczy ze szczerym niepokojem.
W Misiu jakby raptem coś pękło. Poczuł się słaby i zdało mu się, że ciężar, jaki wziął na swoje barki, jest o wiele za duży jak na niego i już, już otwierał usta, aby zwierzyć się, zrzucić z siebie przynajmniej część tego, co mu nagle tak zaciążyło, ale w porę ugryzł się w język. Jak szybko się rozkleił, tak szybko pozbierał do kupy. Wzruszył ramionami i roześmiał się nawet.
– Nie, nic się nie stało. Pogoda – pokręcił głową – I to wszystko. Będzie pani miała te lata, co ja… Ciśnienie trochę nie tak i łeb pęka, pani Alu. Tak, tak, latka lecą… A ten tam… Jak to pani powiedziała? Satrapa? Che, che, che… Niezłe, muszę zapamiętać. Gdzie tam on starszy ode mnie. Zaczęło mu w kościach strzykać to się i wściekł. Nie ma się czym przejmować…
Wszedł Ćwiek i Miś zamilkł. Obydwoje z Rudą patrzyli w napięciu na przybyłego. A ten od drzwi omiótł bystrym spojrzeniem całe pomieszczenie i z zadowoleniem, starannie ukrywanym, odnotował w świadomości leżącą na biurku Misia teczkę. Postąpił krok do przodu, najeżył brwi.
– Szukam teczki, takiej zielonej. Nie wpadła wam w oczy przypadkiem?
Powiedział to głosem spokojnym, opanowanym, bez śladu poprzedniego zacietrzewienia.
Miś chrząknął zdziwiony, Ruda rozwarła oczy, jak mogła najszerzej i pokręciła głową.
– Nie, panie kierowniku, nie widziałam żadnej teczki – wstała zza swojego biurka, rozejrzała się pilnie po wszystkich kątach. – To chyba nie u nas… Zielona? To może ta? – Wskazała palcem biurko Misia.
Podążyli oczyma za jej palcem.
– Skąd, to przecież moja teczka – mruknął Miś i ruszył ku niej.
Ale Ćwiek wcale go nie słuchał i był szybszy.
– O właśnie! – zawołał ucieszony, chwyciwszy ją w dłonie. – Właśnie o tę mi chodziło.
– Ale to moje, panie kierowniku – powiedział Miś nieco głośniej niż przedtem. To ja ją przecież dopiero co przyniosłem.
Ćwiek wpił w niego swoje przymrużone oczy. Miś zmieszał się.
– Na pewno pańska, panie Miś? – mówił wolno. Ja tam wolę sprawdzić, tak na wszelki wypadek – zaczął ją rozwiązywać nie spuszczając oczu z Misia.
Ale twarz Misia, poza zmieszaniem wywołanym bacznym spojrzeniem Ćwieka, niczego więcej nie wyrażała.
Teczka została otwarta. Wysypały się z niej kartki zapełnione drukiem. Ćwiek chwycił jedną zachłannie, pozostałe rzuciła się zbierać Ruda.
– A cóż to takiego? – spytał przebiegając oczyma tekst.
Miś wzruszył ramionami.
– Postanowienia dotyczące zagospodarowania przestrzennego osiedla Runo – wyrecytował spokojnie i dodał: – Sprzed ośmiu lat. Kazał mi pan odnaleźć i zrobić kserokopię.
– Ach tak, prawda – Ćwiek zdenerwował się i rzucił teczkę oraz kartkę trzymaną w ręku na biurko. Ruszył do wyjścia.
Przy drzwiach odwrócił się nagle.
– Poproszę klucz od archiwum – rzucił ostro.
Wyciągnął przed siebie prawą dłoń i zastygł w oczekiwaniu. Znów chłodno patrzył na Misia spod najeżonych brwi.
Misia zaś obleciał strach. Przypomniał sobie porzucone biurko, stojące pod ścianą na korytarzu, tuż przy schodach wiodących do piwnicy. Także starą szafę w archiwum. Czy aby nie zostawił jakichś śladów? Wygmerał z kieszeni klucz i podał Ćwiekowi, nawet nie próbując ukryć drżenia dłoni.
– Nic z tego nie rozumiem – zaczęła Ruda, gdy drzwi zamknęły się za Ćwiekiem. – Przychodzi, pyta o pana, jakby miał co ważnego, potem znów przychodzi, pan jest, a on z jakąś teczką wyjeżdża. O co mu chodzi?
– A bo ja wiem? – Miś chodził w tę i z powrotem i myślał.
Ruda wodziła za nim oczyma. Zerknął na nią raz i drugi, po chwili zatrzymał się. Machnął ręką.
– Eee tam, pani Alu. Skleroza, po prostu skleroza, ot co.
Usiadł i pogrążył się w myślach. Niepokoił go Ćwiek. Ba, żeby tylko. Bał się go wręcz, bo rzeczywiście zachowywał się dziwnie. A jeśli coś wie?. Tylko skąd na miłość Boga? Nie, to niemożliwe. A może coś wyczuł tylko? Jakiś smród koło siebie? Westchnął i poderwał się na nogi.
– Ja muszę wyjść, pani Alu, na jakieś pół godziny.
– Co się znowu stało? – podniosła głowę zaskoczona.
– Co się miało stać? Muszę po prostu wyjść, załatwić coś.
– A jak będzie pytał ten… – wskazała głową drzwi.
– To pani powie, żeee… – spojrzał na zegarek. – Oj, niech pani powie obojętnie co.
Skinęła głową. Miś podszedł do okna.
– Pada, cholera…
Włożył kalosze, płaszcz, zabrał parasol i trzasnął drzwiami.
Obok drzwi do pokoju Ćwieka przeszedł z duszą na ramieniu. Po schodach biegł niemal, choć przerażało go dudnienie kroków. Na dole musiał zatrzymać się, aby nabrać powietrza i uspokoić roztrzepotane serce. Nie podążył później do wyjścia, lecz skręcił w lewo i poszedł wąskim korytarzem, aż do schodów prowadzących w dół, do piwnicy. Nasłuchiwał chwilę. Ale poza normalnymi odgłosami pracującego urzędu, nie doszło do jego uszu nic podejrzanego. Wtedy zbliżył się do odrapanego biurka, stojącego tuż pod ścianą przy samych schodach i otworzył szufladę. Odetchnął z ulgą. Rozejrzał się, potem szybkim ruchem wyjął z niej pękatą papierową teczkę, którą ukrył w swoim neseserze.
Szedł na przełaj, przez skwer, z rozpostartym parasolem, wsłuchując się w krople trzaskające o napięte płótno. Minął skwer. Dopiero teraz uświadomił sobie, że kwiaty na klombie wyglądają żałośnie. Wszedł w ulicę opadającą łagodnie w dół. Przechodniów było mało. A i ci nieliczni przemykali chyłkiem i znikali gdzieś zaraz, czym prędzej, byle schronić się przed wiatrem i deszczem.. W miejscu, gdzie ulica przechodziła w idealnie poziomą płaszczyznę, było skrzyżowanie. Na rogu stał okazały budynek, do którego wiodły szerokie schody. Miś wspiął się z niemałym wysiłkiem. Po obydwu stronach oszklonego wejścia wisiały tablice z nazwami instytucji. Z jednej z nich duże litery krzyczały: „Kurier Leśny”. Nieco mniejsze zaś oznajmiały: „Redakcja i Biuro Ogłoszeń”. Miś dygotał z emocji. Postanowił odczekać chwilę, uspokoić się, ale trema nie ustępowała – przeciwnie, wzmagała się jeszcze, drżącymi więc rękoma złożył parasol. Jak na złość zaciął się, toteż szarpał się z nim nerwowo przez dobrą chwilę. Potem wytarł dokładnie nogi i pchnął drzwi.
C.D.N.
Komentarze
Prześlij komentarz