Opowiastki z Mierzei przez Bosego Antka spisane – fragment książki

            Po powrocie znad ujścia Wisły odpoczęli trochę, a w nocy znowu ruszyli nad Bałtyk. Sztorm rzeczywiście wzmógł się, temperatura dobiegała do minus 20 stopni, ale kierunek wiatru się nie zmienił – nadal wiało z północnego zachodu, a może nawet jeszcze bardziej ze wskazaniem na zachód. Bursztynu zatem nie było, bo i nie mogło być w takich warunkach. 

            Antek jednak zdziwił się, gdy zauważył kilkanaście aut na plaży, jeżdżących wściekle w tę i z powrotem.

            – Wszyscy, tak jak my, liczyli na bursztyn tej nocy, a tu kaszana – skomentował sytuację Mors.

            Nie zabawili długo, bo Mors zdecydował, że szkoda czasu na bezproduktywne jeżdżenie po plaży, skoro można się w tym czasie dobrze wyspać.

            Następnego ranka Antek wyszedł po pieczywo do pobliskiego, niewielkiego sklepiku. Sklepik był dziwny, bo otwierany o różnych, nieprzewidywalnych porach. Ale koło godziny 10 prawie zawsze był otwarty, bo właściciel musiał się pozbyć pieczywa, które mu dowożono wczesnym rankiem. Chodziło się tam rzadko, właściwie tylko po pieczywo, jeśli zabrakło, zaś po inne potrzebne w domu zakupy lepiej było od czasu do czasu pojechać do Krynicy.

            Antek dobrze trafił, bo sklep był otwarty. Gdy był już blisko, wypadł z niego Indus, wysokie, potężnie zbudowane chłopisko. Indus, to oczywiście ksywa, niektórzy nawet zapomnieli, jak się rzeczywiście nazywa. Indus, to Indus. Tak go nazwali, bo nosił czarne, długie włosy, czasem związane w węzeł, miał orli nos, więc wyglądem przypominał Indianina.

            Indus trzymał w dłoni reklamówkę pełną butelek popularnego tutaj piwa Special.

            – Ho, ho, kogo ja widzę! – zobaczywszy Antka zakrzyknął nieco zaskoczony, uśmiechając się szeroko. Przywitali się. – Od dawna jesteś? Nie widziałem cię…

            – Już prawie tydzień, ale pojutrze muszę wracać, urlop mi się kończy.

            – No to niedługo zabawiłeś u nas, przyjedź kiedyś na dłużej, to może byśmy poszli na bursztyn – puścił oko do Antka. – Teraz nie chodzimy, bo mróz jak kurwa mać. Trzeba czekać na odwilż. – pokazał reklamówkę z piwem. – Nie ma co robić, to siedzimy sobie z chłopakami… Lecę, bo czekają, pozdrów Morsa!

            Indus jest znanym na mierzei kopaczem bursztynu, jednym z niewielu, którzy zajmują się jedynie wydobywaniem tego cennego surowca bezpośrednio z ziemi. Jest jednocześnie zdeklarowanym przeciwnikiem łowienia bursztynu z morza. Dlaczego? Nigdy nie wyjaśnił. Twierdził tylko, że czekanie na sztorm i odpowiedni kierunek wiatru, to głupota.

            – Nie rozumiem tego ganiania autem po plaży i taplania się w kurewsko zimnej wodzie – mawiał potrząsając swoją czuprynę. – Jak potrzebuję zarobić, biorę ekipę, wybieram miejsce i mam, co mi trzeba.

            Ale Morsa cenił i szanował.

            Indus – poza tym, że był znanym kopaczem bursztynu – był też sławnym na całą Mierzeję zawadiaką, któremu lepiej było nie wchodzić w drogę, i którego lepiej było mieć za przyjaciela niż za wroga. A jego wrogiem mógł stać się każdy, kto złamał reguły niepisanego kodeksu honorowego kopaczy. Kodeks był krótki. Wynikało z niego między innymi, że jeśli dana ekipa znajdzie bursztynonośne miejsce, należy już ono do niej – żadna inna grupa nie może w tym miejscu kopać. Jeśli ktokolwiek złamie tę regułę, musi się liczyć z tym, że zostanie zadenuncjowany przez konkurencję. Innymi słowy ujmując, każdy kto wchodzi na cudzy teren podejmuje ryzyko, że stanie się łatwym celem dla policji lub straży granicznej.

            Indus przestrzegał kodeksu, ale i egzekwował każdy przypadek naruszenia go. Zwłaszcza gdy dotyczył jego samego. Ale robił to po swojemu. Jak? Bardzo prosto. Wyłuszczył swoje metody, gdy we wrześniu poprzedniego roku Antek poznał go w domu Morsa. Indus przyszedł do Krystyny, aby spieniężyć bursztyn, który wydobył przez kilka ostatnich dni, a raczej nocy. Po transakcji, gdy Krystyna poszła do swoich zajęć, Antek, Mors i Indus zasiedli na werandzie przy kawie. Gawędzili sobie o różnych perypetiach kopaczy w kłębach tytoniowego dymu.

            – Jak ktoś wejdzie na mój teren, to ja na pewno, kurwa, nie polecę na policję, czy do strażników, żeby tych jełopów podpierdolić – powiedział wówczas z przekonaniem. – Chociażby dlatego, że policjant albo strażnik to mój pierwszy wróg, a z wrogiem się, kurwa, nie kolaboruje. Jak ktoś mi wejdzie w drogę, to potrafię go tak, kurwa, urządzić, że za drugą razą dobrze sobie wszystko przemyśli, zanim coś takiego zrobi. O… Nie dalej jak trzy tygodnie temu miałem taką sytuację. Nieźle nam szło w lesie niedaleko zalewu, to i trochę żeśmy się obłowili. Wiedzieliśmy też, że tam jeszcze dużo towaru zostało, ale ja mam jedną zasadę: pompa nie może pracować za długo i za często w jednym miejscu, bo ryzyko wpadki jest dużo większe. No to żeśmy zamaskowali nasz dołek, wiesz… przysypać dół ziemią, podsypać liści… Następną razą idzie się w inne miejsce, a w to stare wraca się po jakimś czasie…

            – No, wiadomo… – mruknął Mors ze znawstwem. – Chyba wiem, o jakim przypadku mówisz. Chodzi o tę awanturę z Gumą?

            – Już się pochwalił!? – roześmiał się Indus.

            – Od kogoś innego słyszałem, przecież wszyscy o tym gadają – odpowiedział Mors z kamienną twarzą. – Mów dalej…

            – No to właśnie te jełopy od Gumy zaczęli się kręcić w pobliżu tego miejsca – kontynuował Indus. – Dlatego wziąłem ich na celownik i jak któregoś razu przywieźli sprzęt i ukryli w lesie, to wiedziałem, że w nocy przyjadą kopać, ale nie przyszło mi, kurwa, do głowy, że na naszym miejscu… No, kurwa, panowie… – rozłożył ręce spoglądając na Morsa i Antka wzrokiem, z którego wyraźnie wynikało, że niczego tutaj dodawać już nie trzeba, bo wszystko jest oczywiste.

            – Ale, podobno, Guma dzwonił do ciebie przed robotą i pytał, czy będziecie tam działać… – wtrącił Mors.

            – A tak, dzwonił, i pytał, i to go, kurwa, uratowało – Indus roześmiał się z wyraźną kpiną. – Zapomniał tylko, kurwa, jełop jeden, dodać, że mają zamiar kopać dokładnie w naszym miejscu.

            Mors zamruczał coś i też się roześmiał kiwając głową, co miało oznaczać, że doskonale rozumie, o co chodzi.

            W każdym razie, gdy Guma i jego ludzie znaleźli się nocą w lesie, Indus ze swoimi ludźmi wsiedli w auta i postanowili konkurentom zablokować wszystkie drogi ucieczki. W każdym aucie zostawili po jednym ze swoich, a reszta ruszyła w las na grupę Gumy. Guma jednak w porę zorientował się w sytuacji i pierwsze, co zrobił ze swoimi, to przerzucili sprzęt w inne miejsce i dobrze go ukryli. A następnie wycofali się z miejsca akcji i – czując niemal na karkach oddech ekipy Indusa – zdołali się ukryć w zaprzyjaźnionym domu. Siedzieli tam do świtu, dopóki prześladowcy się nie znudzili.

            – I co, nie dopadliście ich wtedy? – dopytywał Mors.

            – Musielibyśmy czekać tam nie wiadomo dokąd, a po co? Przecież wiadomo, kurwa, że wcześniej czy później i tak się ich dopadnie – wzruszył ramionami Indus. – No i Gumę dopadłem, kurwa, dwa dni później.

            – Ale uszło mu na sucho… – drążył Mors.

            – Uszło, nie uszło… – Indus zmieszał się nieco. – Złapałem go, kurwa, za grdykę docisnąłem trochę… Tłumaczył się, że dzwonił przecież, że nie zrozumieliśmy się, obiecał, że więcej tego nie zrobi.. No i, kurwa, na zgodę wyciągnął trochę grosza na dużą wódkę i dobrą zagrychę, to co było robić… – uśmiechnął się z dumą. – Ale niech wie, że drugą razą już mu tak nie przejdzie.

            Antek kupił pieczywo i wrócił do domu. Z północy dochodził groźny pomruk Bałtyku, od zalewu wiał wiatr. Sztorm szalał na całego. Poczuł też, że mróz szczypie w uszy. Wyraźnie zaczęła spadać temperatura.


Wszystkie postaci tej książki są fikcyjne i nie należy ich wiązać z konkretnymi osobami.

Książkę można nabyć, klikając w ten link: Opowiastki z Mierzei...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Mamy miliardy z UE na KPO, a zwolennicy PiS i polexitu niezadowoleni

Im bardziej ludzie PiS angażują się w obronę ludzi, którym już postawiono zarzuty, tym bardziej PiS przypomina zorganizowaną grupę przestępczą

Szef PiS bardzo się objadł i miał surrealistyczne wizje. Kto wie, czy Jarosław Kaczyński nie wchłonął substancji sprawiających, że czarne zamienia się w białe, a białe – w czarne